Hiperbola to trop retoryczny, odmiana metafory, która polega między innymi na wyolbrzymieniu pewnych cech rzeczy, zwierząt, ludzi, społeczności. Gdy mówimy za Psalmistą: „a nad śnieg wybieleję” - używamy hiperboli. Gdy czytamy kryminał zatytułowany „Ciemność mroczniejsza niż noc” - wiedzmy, że jego nazwa to właśnia hiperbola. Rzeczy jaśniejsze niż słońce, słodsze niż sama słodycz – wszystko to hiperbole.
Polska debata publiczna też jest oparta na hiperbolach, na przesadzie, na nieodpowiednim słowu danym rzeczom i sprawom. Władysław Frasyniuk, politycy opozycji, „Gazeta Wyborcza” - chętnie snują wątpliwe analogie, że dawny działacz „Solidarności” jest dziś traktowany jak za czasów PRL. „Znów przyszli po niego o świcie” - pisze „Gazeta Wyborcza” i zapewne niejeden jej czytelnik i czytelniczka nucą pod nosem rzewnie „Gdy tak siedzimy nad bimbrem / Ojczyzna nam umiera / Gniją w celach koledzy / Wolno się kręci powielacz / Drukujemy ulotki / O tym, że jeszcze żyjemy / Grozi nam za to wyrok / Dziesięciu lat więzienia”. I to jest bzdurna, te chybione analogie z PRL, niebezpieczna o tyle, że prowadzi do erozji pamięci o pierwszej „Solidarności”, przerabia prawdziwe, wielkie krzywdy na farsę, tragikomedię uprawianą pod bieżącą potrzebę polityczną.
A po drugiej stronie mamy polityka Prawa i Sprawiedliwości, który porównuje Julię Przyłębską z Anną Walentynowicz. I to jest również tragikomedia, bo pani Przyłębska nie ma jednej dzięsiątej tego ciężaru biografii co matka Solidarności. I nie powinno się suwonicowej ze Stoczni Gdańskiej wykorzystywać do nobilitowania gwiazd z własnego politycznego firmamentu. Bo te gwiazdy może szybko zgasną, a niesmak pozostanie. Przynajmniej u tych, co nie lubią użytecznych tu i teraz hiperboli.
Nie chodzi tylko o bieżącą politykę. My żyjemy symoblami z przeszłości – większość naszego współczesnego imaginarium zbudowane jest na odniesieniach do PRL. W znacznej mierze dlatego, że naszą rzeczywistość po 1989 roku budowali ci, których na początku lat 90. XX w. profesor Bronisław Łagowski opisał w głośnym wtedy „Liście otwatym do trzydziestolatków”. Nie był to zresztą przychylny obraz pokolenia młodej wówczas opozyzji i jej starszych mentorów, list pisany był przenikliwie lecz stronniczo.
Żyjemy pod dyktando wyobrażeń byłej opozycji. W Polsce „precz z komuną” krzyczą i ci z PiS, i ci z KOD, i przedsiębiorca oburzony, że w ogóle istnieje prawo pracy, i urzędniczka, wściekła na niekompetentnych przełożnych z politycznego zaciągu. „Precz z komuną!” - wołają wciąż i profesorowie, i studenci – a każdy rozumie przez to, co chce. Dziennikarze i najtęższe publicystyczne głowy z „Wyborczej” też dziś wołają „precz z komuną”, co prawda nie pod adresem tzw. ludzi honoru, ale Prawa i Sprawiedliwości, ale nie o logikę przecież chodzi.
Byłoby to wszystko nawet zabawne, tylko że tak naprawdę nie mamy innego powszechnego języka, żeby mówić o świecie w sposób prosty i zrozumiały dla ogółu, przekazujący emocje i dążenia. Zatem jedni się bawią w grupy rekonstrukcyjne, i drudzy się bawią w grupy rekonstrukcyjne. Jedni się mają za żołnierzy wyklętych, inni – jak Frasyniuk – z dziesięciu minut przesłuchania robią PRL-owską represję.
A gdzie w tym wszystkim Polska „tu i teraz”, o której trzeba mówić bez hiperboli? Jak zwykle – bez wielkich słów jest nieciekawa.
To zapisana wersja mojego cotygodniowego felietonu dla Polskiego Radia 24. Wersja do odsłuchania pod linkiem.
Komentarze