Zbliża się wielkimi krokami moment, w którym kino amerykańskie i europejskie przestanie pokazywać II wojnę światową jako pewien epizod w historii, udokumentowany setkami kilometrów taśmy filmowej, zdjęciami, listami i relacjami świadków, a zacznie pokazywać ją tak jak pokazuje się przeszłość mityczną. Właściwie moment ten już nadszedł, a bohaterowie filmów o wojnie są coraz bardziej niezwykli i niezniszczalni, są tak bardzo niezwykli, że czasem budzi mnie w nocy tęsknota szeregowcem Ackermannem, który zastrzelił niemieckiego oficera nazwiskiem Diestl.
Nadeszła więc epoka Homera, tyle że miast ślepego lirnika przygrywają nam dziś orkiestry symfoniczne robiące podkład pod taśmę filmową, a raczej pod to coś, w co ostatnimi czasy taśma filmowa się zamieniła. Nie wiem czy jest to naturalny bieg rzeczy, czy ta musi i powinno być, jestem natomiast głęboko przekonany, że to źle. Mit bowiem, nawet najbardziej przejmujący i straszliwy podatny jest na weryfikacje. Jego świątynie zaś, pełne dostojeństwa i powagi muzea ze zbiorami archiwaliów zamienią się wkrótce w lamusy staroci, z których każdy, absolutnie każdy będzie mógł za drobną opłatą wyjąć coś, co mu akurat jest potrzebne. Szczególnym zaś zainteresowaniem i popytem cieszyć się będą atrybuty zła, te bowiem będą potrzebne do doraźnych celów politycznych. Mit bowiem i wszystkie jego elementy, tak samo jak dawniej bywało użyty zostanie do tłumaczenia wielkim i maluczkim bieżących wydarzeń politycznych. Rozwija się to właśnie przed naszymi oczami i każdy nawet najbardziej niewinny element mitycznej przeszłości kojarzony ze złem zostanie wykorzystany. W tym całym szaleństwie najistotniejsze jest moim zdaniem to by zachować wobec przeszłości powagę i spokój, by nie postponować tych przeszłych śmierci, tych koszmarnych narzędzi i wydarzeń używając ich jako pałki do walenia po głowach politycznych przeciwników.
Stąd właśnie bierze się moja niechęć do wypominania premierowi Tuskowi dziadka z Wehrmachtu i pokazywania tych wszystkich zdjęć, na których widać podobnego doń oficera. To są rzeczy niegodne, fałszywe i obosieczne. Są one przy tym infantylne tak samo, jak infantylny jest pewien europoseł z południa kraju. To są rzeczy niepoważne i wytrącająca z rąk argumenty prawdziwe i ważne. To się nie nadaje nawet na medialny sukces, bo media w przeważającej większości grają w drużynie przeciwnej. Mam także wrażenie, że im dłużej ludzie pokroju Eryka Mistewicza mówić będą o tym, że liczy się tylko narracja tym bardziej narracja ta tracić będzie na znaczeniu, a zyskiwać będą gołe fakty i intencje.
Dziś jakiś pan z PO, którego nazwiska nawet nie starałem się zapamiętać, powiedział, że Kaczyński wziął udział w manifestacji z pochodniami, która mu się jednoznacznie kojarzy. Oczywiście jednoznacznie kojarzy mu się z Hitlerem, bo przecież nie z procesjami pierwszych chrześcijan odprowadzającymi swoich zmarłych korytarzami rzymskich katakumb. Pochodnie to oczywiście Hitler, inaczej być nie może, nie harcerze przy ognisku, nie kulig w styczniową noc, ale Hitler i palenie książek w Berlinie. Tak to się właśnie posłom z PO kojarzy.
Zarówno dziadek z Wermachtu jak i te pochodnie odbierają powagę historii, tak samo jak Dominik Taras próbuje odebrać powagę modlitwie. Z tym jest na szczęście trochę trudniej, bo ludzi żywych i wierzących nie da się łatwo spostponować. Historia i pamięć są jednak bezbronne wobec propagandystów. Jeszcze raz powtórzę – uważam, że sięganie po pamięć o II wojnie światowej do doraźnych celów, szczególnie w Polsce jest wyjątkowo złe. Ledwie udało się uczcić pamięć Powstańców Warszawskich, a o ilu nie pamięta się wcale, o ilu pamięć zaginie w ogóle? Dla nas jest ciągle za wcześnie, by traktować lekko tę pamięć.
Przypisywanie zaś Jarosławowi Kaczyńskiemu jakichś faszystowskich ciągot jest podłością wyjątkową. Po Smoleńsku, bo nagonce medialnej, po oskarżeniach wobec zmarłego prezydenta jest to kolejny nieczysty chwyt. I nie usprawiedliwia go żadne dziadek z Wehrmachtu, który pojawił się po raz pierwszy – poprawcie mnie jeśli się mylę – w wywiadzie Piotra Najsztuba z Donaldem Tuskiem. Pojawił się niczym przynęta na naiwnych i przesadnie rozemocjonowanych. I lepiej doprawdy było zostawić go w spokoju.
Próba wciągnięcia ludzi w tę faszystowską poetykę może się udać, nie ma bowiem dla głupich i nieświadomych większej pokusy niż dostać do ręki legitymację rycerza sprawiedliwości walczącego z wyraźnie określonym złem. I wielu zechce z tego pewnie skorzystać. Obawiam się, że krzyż otoczony tymi pochodniami może ich nie powstrzymać.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zaprzaszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka