Odnoszę się z niejaką rezerwą do periodyków walczących z nachalną lewicową propagandą i zakłamaniem informacyjnym. Nie mogę się pozbyć, bowiem, wrażenia, że owa działalność, tak wychwalana i wręcz wielbiona przez niektórych jest tylko drugą stroną tego samego medalu. Mamy oto potęgę i grozę Gazety Wyborczej z jej nakładem, infrastrukturą, budżetem i coraz to lepszymi projektami, a drugiej strony kilku odważnych zapaleńców, którzy próbują się temu przeciwstawić. Ci drudzy liczyć mogą jedynie na szczery odruch serca tych czytelników, którym Gazeta Wyborcza i płynące wraz z nią w jednej armadzie tytuły nie odpowiadają. Ofiarność ludzka nie zna granic, szczególnie w Polsce. Nie da się jednak odzyskać obszaru wymiany i dystrybucji informacji jedynie poprzez poświęcenie ludzi. Nie da się tego zrobić z tego względu, że zawsze będzie ktoś kto na tym poświęceniu zwyczajnie zarobi parę groszy i będzie rzecz całą firmował swoim nazwiskiem. Człowiek ten, chodząc w glorii i chwale, może stać się ikoną walki o wolność słowa i z tym chwalebnym tytułem wypisanym na plecach doczekać emerytury. Jego pozycja nie będzie przez nikogo zagrożona, bo tak naprawdę człeczyna ów będzie bardzo potrzebny, wręcz niezbędny ludziom manipulującym mediami, nawet jeśli będzie ich denerwował i coś tam przeciwko niemu przedsięwezmą. Gwarancją jego bezpieczeństwa jest słabość i emocjonalny charakter projektów, które firmuje. Im bardziej emocjonalny i angażujący uwagę dużych grup sfrustrowanych ludzi tym lepiej.
Prawdziwe kłopoty takiego pana zaczęłyby się dopiero wtedy, gdy miast wymachiwać flagą, przekonywać o słuszności swoich racji i wykazywać czarno na białym, że przeciwnik kłamie, manipuluje i ma same złe intencje, wyruszył w świat w poszukiwaniu strategicznego sponsora dla swoich przedsięwzięć oraz gdyby takiego sponsora znalazł. Nie wiem jakie dokładnie współzależności istnieją na polskim rynku mediów, ale wierzyć mi się nie chce, że nie można znaleźć gdzieś w Katarze czy Kioto, a może w Malezji kilku oferentów, którzy spróbowaliby powalczyć o polski rynek prasy. Trzeba tylko dobrze poszukać. Kłopot w tym, że gdyby się tacy znaleźli ilość ludzi walczących z Gazetą Wyborczą wzrosłaby stukrotnie, a to z tego względu, że bezrobotni i źle opłacani autorzy dostaliby wreszcie możliwość zaistnienia niejako obok tych kilku niezłomnych, którzy własną piersią zasłaniają nas przed złem. Nazwiska tych niezłomnych od razu stałby się mniej popularne i w ogóle inne gwiazdy rozbłysłyby na lokalnych firmamentach.
Co do inwestora, to myślę nawet, że taki inwestor mógłby, przy odrobinie sprytu i sprawnych oraz ostrzelanych ochroniarzach, pokusić się o zainstalowanie tutaj swojej rozgłośni radiowej. No, ale mogę się mylić, nie jestem specjalistą od rynku mediów. Nic takiego się jednak nie dzieje i rzesze Polaków muszą patrzeć jak garstka straceńców zbawia ojczyznę niemal na kredyt. Jest to widok okropny i nie do zniesienia. Tak jednak do niego przywykliśmy, że nie wyobrażamy sobie czegoś innego. I do głowy nam nie przyjdzie, że można inaczej. A można, bo przeciwnik coraz słabszy i coraz głupsze błędy popełnia.
Ogłoszono oto wczoraj, że nagrodę Nike otrzymał Tadeusz Słobodzianek. Ja pana Słobodzianka pamiętam jak się kiedyś w telewizyjnym wywiadzie żalił, że jego niezwykłych i baśniowych sztuk nikt nie chce wystawiać, publikuje je on więc w „Dialogu” jedynie i to jest okropnie frustrujące. Pamiętam także jedną jego sztukę. Nazywała się „Turlajgroszek” i główne role odgrywały tam kukiełki. Pan Słobodzianek zajmował się wówczas folklorem Podlasia, skąd pochodzi i te turlajgroszki były jakoś w to Podlasie wpisane. Pamiętam sztukę o człowieku co udawał cudem ocalonego cara Mikołaja II. Wszystkie te rzeczy łączyła nieprawdopodobna wręcz nędza intrygi usprawiedliwiana, a to eksperymentalnym charakterem przedstawienia, a to ludowością, a to mistycyzmem. Chodziło w tym jednak o to, że autor jest słaby i nie radzi sobie z tekstem, ale pracował wcześniej w „Polityce” więc dlaczego ma się nie popisać jednym, drugim, trzecim dramatem?
Wczorajsza informacja o wręczeniu panu Słobodziankowi nagrody Nike ucieszyła mnie bardzo, albowiem w serwisie WP pojawiła się gdzieś na dole, w miejscu zarezerwowanym zwykle dla Joli Rutowicz i reklamy środków na choroby prostaty. – Nie jest źle – pomyślałem – Kuczok i Masłowska otrąbieni byli jeszcze na hot spotach, a Słobodzianek nawet na górę bocznego paska się nie dostał. Oznacza to, że nie tylko lud prosty uosabiany przez piszącego te słowa, ale także mędrcy z mediów nie widzą sensu w zaśmiecaniu swoich serwisów Słobodziankiem i jego nagrodą. Nagroda ta interesuje jedynie tych, którzy ją wręczają i garstkę autorów, wytypowanych wcześniej przez ludzi mieniących się krytykami, oczekujących w napięciu charakterystycznym dla dziewicy przed nocą poślubną na to, komu też ta bańka w tym roku przypadnie.
Słobodzianek i jego sztuka, według której napisał książkę, byli opisywaniu tutaj przez jednego z blogerów w zeszłym roku. Zasugerowałem wówczas, że fakt iż pan Słobodzianek wystawia tę sztukę w Londynie, w jakimś bardzo ważnym teatrze może oznaczać, że jest on zainteresowany jedynie wpływami na konto, nie zaś tym wszystkim co dziś stanowiło uzasadnienie wręczenia mu tej nagrody. Przekonuje mnie o tym fakt, że w domu kultury w Grodzisku Mazowieckim grany był w zeszłym roku dramat tego pana – coś, tam coś tam, o Argentynie. Pecunia nie omlet jak mawiają kucharze, a budżet jest budżetem, ten w Londynie i ten w Grodzisku. Przyznam się tutaj, że ja podziwiam zapobiegliwość pana Słobodzianka i jego smykałkę do interesów. Doskonale także rozumiem jego niechęć do Polski i Polaków. Wiąże się ona, jak przypuszczam z tym co napisałem na początku, czyli z owym brakiem chęci do wystawiania jego sztuk w latach dziewięćdziesiątych. Wzorem wielu mieszkańców Podlasia, o korzeniach Białoruskich, (przypuszczam, bo nie wiem tego na pewno, zakładam jednak że Polak z dziada pradziada nie napisałby czegoś takiego jak ta „Nasza klasa”), którzy wytężoną pracą i pilnością doszli do czegoś w Polsce, zauważył pan Słobodzianek, że jego wysiłki nie są przez establishment warszawski należycie oceniane i doceniane. Niby była ta koniunktura na ludową baśniowość, ale jakoś nikt się kwapił z wystawianiem tego, z czytaniem i w ogóle cały czas trzeba było na dotacjach z ministerstwa jechać. A to jak wiemy nie jest prawdziwa satysfakcja ani prawdziwa sława. I w ogóle tak jak wielu innych, co wychynęli spod podlaskiego liścia, doszedł pan Słobodzianek do wniosku, że Polska to prowincja i zapyziały zaścianek, który sadzi się na wielki świat. Nic tu poza tandetą nie ma i nikt jego „Turlajgroszków” tu nie doceni. Co innego Europa, tam można epatować wschodnią egzotyką, światem pogranicza, mitami, skomplikowaną a krwawą przeszłością. Tyle że przeszłość ta zagmatwana jest do tego stopnia, że nikt poza mieszkańcami Bielska Podlaskiego, Siemiatycz i Czeremchy nie dojdzie o co tam chodziło. A już na pewno nikt w Londynie. Żeby rzecz uprościć, trzeba sięgnąć do sprawdzonych wzorów czyli do świeżej jeszcze opowieści o Jedwabnem i złych Polakach. To jest schemat klarowny i czysty, niemal tak samo czysty jak historie z westernów i pewnie –tak jak one – będzie długo w ten sam sposób eksploatowany. No i proszę udało się! Pan Słobodzianek jest wreszcie artystą światowego formatu, „Turlajgroszka” znowu zaczną wystawiać w Warszawie, przynajmniej na razie, a książka przez tydzień będzie się sprzedawać. Potem wszystko wróci do normy. Szlak jednak został przetarty i pan Słobodzianek znajdzie jeszcze ze cztery co najmniej preteksty, by opowiedzieć jakimi potworami są Polacy. Kłopot w tym, że pisze on po polsku, dla tychże właśnie Polaków, a jedyną jego legitymacją jest opieka i mediów znanych z lekceważącego stosunku do czytelnika. To jest mniej więcej tak, jakby Sienkiewicz zaczął publikować swoje powieści w „Ruskim Wiestniku”, jakby dostał nagrodę od najjaśniejszego pana, a potem chodził i płakał, że nie czytają go w białych dworkach nad Wisłą, a jemu właśnie na tym najbardziej zależało. Słobodzianek jednak wierzy w to, że racja jest po jego stronie. Jak ma nie wierzyć, wszak dostał nagrodę, a nagroda to prestiż. Myślę sobie tak czasem o nędzy tej nagrody i o legendach krążących na temat zarobków Łysiaka. Jeśli połowa z tego jest prawdą to Łysiak odbiera nagrodę Nike co miesiąc. No, ale on to robi po cichu.
Wracajmy jednak do budżetu. Dopóki nie znajdzie się w Polsce siła, która z równą mocą zacznie propagować autorów różnych od Słobodzianka, Dehnela, Masłowskiej, Kuczoka i innych, będziemy mogli tylko sprawdzać, na którym miejscu w newsach pojawiają się ich nazwiska i czerpać niewesołą satysfakcję z faktu, że będą one za Jolą Rutowicz. Musi być budżet kochani. Bez zaliczki nie ma muzyczki, jak mawia ciągle jeszcze Irena Kwiatkowska.
Inne tematy w dziale Gospodarka