Stanisław Mackiewicz napisał kiedyś, że przeglądając polskie książki drugiej połowy XIX wieku próżno by w nich szukać rosyjskich policjantów, rosyjskich napisów, rosyjskich tajniaków i rosyjskiego cara. Tego tam nie ma, albowiem społeczeństwo polskie wytworzyło dokładnie szczelny kokon wokół swojej zbiorowej świadomości, kokon przez który nie mogło przeniknąć nic związanego z okupacją i okupantem. Ziemianie rozmawiali z urzędnika carskimi po francusku, Sienkiewicz kiedy go przyjęli w poczet akademików petersburskich napisał do cara dwa listy dziękczynne – jeden po francusku, drugi po łacinie. Zrobił to po to by nie kalać pióra językiem rosyjskim. Nie do pomyślenia było, by cały ten złożony, mocny i trwały świat tradycji, pieniędzy oraz wiary mógł być rozbity lub choćby naruszony.
Nie doczekamy się takiego opisu nigdy, choć Mackiewicz go rozpoczął, trzeba to jednak powiedzieć – opis społeczeństwa polskiego drugiej połowy XX wieku pokazałby, że było to społeczeństwo idące ku sukcesowi, choć na drodze napotykające mnóstwo przeszkód. Wcześniej, w czasie Powstania Styczniowego, wielki książę Konstanty Michajłowicz, pisał do cara, że pokonanie Polaków, całkowite pokonanie, a następnie przerobienie ich na Rosjan jest niemożliwe. Powód według wielkiego księcia był takie, że kultura polska jest zbyt silna, zbyt odrębna i oryginalna, by można ją było tak po prostu złamać. Słyszycie? Zbyt silna i odrębna!
Tenże Mackiewicz, cytując fragmenty III tomu pamiętników Żeromskiego pisze o wydarzeniu, które miało miejsce pewnego zimowego dnia przed pocztą w Staszowie. Oto tłumek robotników z tartaku, urzędników i tych kilkunastu włościan co umieli czytać czeka aż na pocztę przywiozą kolejny numer „Słowa”. Oczekiwanie trwa kilka godzin, kiedy gazeta w końcu dociera, urzędnik pocztowy ignorując swoje obowiązki rozkłada gazetę i zaczyna czytać wszystkim na głos kolejny odcinek powieści „Potop”. I wszyscy ci zajęci przecież i niezbyt wykształceni ludzie słuchają tego w skupieniu.
Ktoś może powiedzieć – już to się tu zdarzało - „Słowo” było gazetą lojalistyczną i uległo carowi. Było. Ja jeszcze dodałbym, że car i cenzura pozwalając Henrykowi pisać kupowali sobie w ten sposób święty spokój oraz odżegnywali wizję kolejnego powstania, albo serii bombowych zamachów. Taka socjotechnika – miast wolności, dostaniecie emocje i opowieść o wolności. Tyle, że tę opowieść pisał Henryk, człowiek wybitny, a przez to nie umiejący oszukiwać. Jego książki, obojętnie jakie z nimi nadzieje wiązał cenzor i oberpolicmajster, spełniały swoje podstawowe zadanie – wzmacniały naród. Naród, który – przypomnijmy wielkiego księcia Konstantego Nikołajewicza – i tak był bardzo silny.
Żeby ten naród złamać, zniszczyć i całkowicie zdegenerować, trzeba było dwóch wojen światowych, rewolucji powodującej degenerację innych, sąsiadujących z nim narodów, a także osłabienia Kościoła Katolickiego w całym właściwie świecie. Stąd właśnie dziś nie jesteśmy tym czym byliśmy dawniej. Przed wszystkim przez to, że nie mamy własności, żadnej realnej własności, bo własność nieruchoma wskutek działania sił ciemności (inaczej nie umiem tego nazwać) stała się dla człowieka przekleństwem a nie wolnością. Przez to także, że nie mamy Henryka. Z dawnych czasów pozostało nam jedynie to, że musimy słuchać, różnych opowieści, których zadaniem jest odwrócenie naszej uwagi od spraw istotnych. Mamy filmy, książki i różne sensacje. Podniecamy się tym i wykrzykujemy rozmaite hasła, zastępujące nam prawdziwe życie. I nie widzimy niestety jak nędznej jest to jakości. Nasz przeciwnik nauczył się bowiem sporo, od czasów wielkiego księcia Konstantego Nikołajewicza i nigdy już nie dopuści do tego, by do narodu przemawiał człowiek zdolny, wybitny, obdarzony żywą wyobraźnią i talentem. To jest podstawowa zmiana w kominikacji władza obywatel, której nie zauważamy, bo jesteśmy metodycznie oszukiwani od prawie stu lat. Wliczam w to także czasy przedwojenne, których nie lubię, czemu dawałem tu wyraz wielokrotnie. Druga jest bardziej subtelna, właściwie nie widoczna, a jeśli widoczna to lekceważona, a to ze względu na jej pozornie archaiczny charakter. Opiszmy ją.
Czy wyobrażacie sobie Państwo, że nagle w Rosji, czy to bolszewickiej czy jakiejś innej, ktoś zaczyna metodycznie niszczyć Tołstoja i Turgieniewa? Że powstają całe biblioteki paszkwili, które mają poparcie ministerialne i uniwersyteckie, że gazety – jeśli już decydują się na pisanie czegoś o Tołstoju – to zawsze jest to krytyka, w dodatku niewybredna, pusta i głupawa. Nie. Nie potrafimy sobie tego wyobrazić, bo Tołstoj to Rosja i nikt o zdrowych zmysłach, nawet jeśli jest jakimś wsiowym matołkiem bez szkoły nie będzie tego podważał. W istocie nie chodzi Rosjanom o Tołstoja, ale o coś innego. Bynajmniej nie o warstwę jego powieści, którą nazywa się zwykle reformatorską. To jest pomyłka i wstyd. Nie wiem czy Państwo wiecie, że Tołstoj napisał sztukę o medycynie. Tylko o tym, że medycyna nowoczesna to hochsztaplerka, a lekarzy należy unikać jak ognia. Sztuki tej wstydliwie się nie wznawia i nigdzie nie gra. Podobnie jak nie wznawia się nowelki Tołstoja pod tytułem „Za co”, w której Lew Nikołajewicz mocno broni polskiego zesłańca szykanowanego przez „bogonośną”, prawosławną ludność wiejską. Ludność ta w nowelce Lwa Nikołajewicza odznacza się zbydlęceniem, którego nie powstydziliby się członkowie Czeka. A przecież Tołstoj nie mógł mieć o Czeka żadnego wyobrażenia. Nie pamięta się Tołstojowi klątwy, którą obłożyła go Cerkiew. Nie pamięta się tego co – do dziś być może - śpiewa się w cerkwiach na Rusi - „Prokljate Łżedymitru, prokljate Stieńkie Riazinu, prokljate Pugaczowu, prokljate bojarinu Lwu Nikołajewiczu Tołstomu”.
Tego wszystkiego się Tołstojowi nie pamięta, bo Tołstoj opowiedział Rosji i Rosjanom o świecie, który zaginął bezpowrotnie, a łączył te biedną i zahukaną Rosję ze światem prawdziwym, czyli ze światem ludzi wolnych, bogatych, wpływowych i pięknych. Słowem takich, których nie trzeba się wstydzić. Tołstoj to poeta ziemi i choć sam nic nie posiadał przy jego stole usługiwali lokaje w liberiach, a on sam jeździł na przejażdżki po Jasnej Polanie na najdroższym koniu, jaki był wtedy w całej świętej Rusi. Nazywał się ten wierzchowiec „Krasawczik”. Nikt mu przy tym nie zarzucał hipokryzji. Kiedy Tołstoj jechał do miasta spotykający go na trotuarze policjanci stawali na baczność i salutowali. Tołstojowi zdarzało się obrażać cara, w dodatku w gazetach zagranicznych. Po jednym z takich wybryków wezwał go – poprzez posłańca w mundurze rzecz jasna – do siebie gubernator moskiewski. Tołstoj rzekł na to – powiedzcie księciu, że ja w obcych domach nie bywam. I tyle. Nikt nie śmiał go więcej niepokoić.
Książki Tołstoja nie były zwalczane przez komunistów. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli się pamięta, że ulubioną powieścią towarzysza Stalina była „Biała gwardia”. Ktoś to w ogóle wziął na warsztat kiedykolwiek? Chyba nie. „Biała gwardia”, tak tak, towarzysz Stalin czytał to wielokrotnie, a kiedy rzecz zaadaptowano na scenę i nazwano „Dni Turbinów”, widział sztukę mnóstwo razy.
Działo się tak dlatego, że i Tołstoj i Bułhakow pisali o minionej wielkości Rosji, z którą utożsamiała się każda kolejna, uzurpatorska władza. Nie tylko ona. Także naród.
W Polsce podobne rzeczy są nie do pomyślenia. W Polsce pisarz taki jak Sienkiewicz jest programowo zwalczany od samego początku, na jego zaś miejsce wtyka się autorów, którzy z premedytacją niszczą to co najważniejsze – pamięć o posiadaczach i posiadaniu, która zawsze jest pamięcią o wielkości chwale. Niedługo jej nie będzie, a my będziemy zadowoleni, że urzędnik państwowy pozwala nam mieszkać na działce, która de nomine jest nasza. Po to właśnie się to wszystko robi. Nie wiem czy jeszcze żyje na tej ziemi ktoś, kto wierzy w postęp w sztuce i literaturze oraz rozwój tych dziedzin w nieznanych kierunkach. Jeśli tak, to życzę mu zdrowia.
Otóż żadnego postępu nie ma. A to co się zań bierze jest po prostu rozkładem, albo celową prowokacją. Nie artystyczną bynajmniej, ale wprost policyjną lub tajniacką. Celem tego zaś jest zmiękczenia i demontaż społeczności skupionej wokół jakiegoś języka i dzieł w nim napisanych.
Stąd właśnie mamy Gombrowicza i resztę awangardy, nieprzypadkowo związanej zawsze z lewicą.
Podsumujmy ten nasz wywód: Są kraje, gdzie wielkie książki i wielcy autorzy nie mogą być wyszydzani, bo ich twórczość nawiązuje do istoty władzy i jej źródeł. Tak jest z Tołstojem i Rosją.
To kraje silne. W krajach słabych, nie łudźmy się, że dzieje się to samo z siebie, podobni autorzy są wyszydzani i tępieni, a na ich miejsce stawia się bożków fałszywych. Czyni się tak w imię nowoczesności, która nie istnieje. W rzeczywistości zaś po to, by ludziom w tych krajach pomieszać w głowie. Rzecz cała nie wisi w powietrzu, albowiem wielka literatura w naszej części świata,wiąże się w tajemniczy sposób z własnością i z posiadaniem. Bez książek o właścicielach nie można sobie nawet wyobrazić posiadania. Dzieje się tak dlatego, że prawdziwych posiadaczy już nie ma. Ci zaś – mali i mniej znaczący - którzy istnieją będą systematycznie tępieni, ich własność zaś coraz bardziej ograniczana. Do tego zmierza nasz świat.
Na koniec chciałem jeszcze przypomnieć, że ludzie tacy jak Tołstoj, Turgieniew i Sienkiewicz żyli naprawdę, w przeciwieństwie do takiego Dostojewskiego, obsesjonata i świra, kłamcy z aspiracjami na proroka i Gombrowicza, drobnego urzędaska, orzekającego na postawie niedokończonego podstawowego kursu filozofii o najważniejszych sprawach świata.
Pozdrawiam wszystkich i tradycyjnie zapraszam na stronę www.coryllus.pl , nie ma tam książek tak znakomitych jak „Biała Gwardia' czy „Potop”, ale też czasy mamy nieco inne. Nie znaczy to, że ja czy Toyah nie staraliśmy się pisząc te nasze dzieła. Znaczy to tyle, że nie mamy na nie aż tyle czasu ile miał hrabia Tołstoj. Ja na przykład nie mam przy swoim stole ani jednego lokaja w liberii.
Inne tematy w dziale Kultura