Dawno, dawno temu, kiedy studenci historii sztuki jeździli na naukowe objazdy do Wielkopolski i na Dolny Śląsk zdarzało im się w trakcie tych wypraw odnajdywać dzieła i przedmioty, które nie dość że odznaczały się oryginalnością to jeszcze miały w sobie ten nie uchwytny rys, to coś co uwodzi i w serce zapada głęboko. I tak pewien student zaszedł razu pewnego, nie do kościoła bynajmniej by barokizacje podziwiać i nie do ruin magnackiej rezydencji, ale do zwykłego domu w Wielkiej Polsce. Patrzy, a tam pradawnym zwyczajem – makatka w kuchni na ścianie wisi. Płócienko białe, na nim zaś nicią błękitną obrazek wyhaftowany. Obrazek przedstawiał stojącą tyłem małą dziewczynkę z warkoczykami, dziewczynka miała rączki uniesione do góry, przed nią zaś na dwóch łapkach „służył” piesek, wiejski kundelek. Na sceną; tą ujmującą i sielankową widniał napis. Brzmiał on: chodź Kruczek nauczę cię sztuczek.
Nie ja byłem odkrywcą tego niezwykłego dzieła, ale opowieść o nim zapadła mi głęboko w serce. I przypominam sobie psa Kruczka zawsze ilekroć myślę o polskiej literaturze nowoczesnej i sztuce awangardowej. Uważam bowiem, że w treści owej makatki i technice jej wykonania niczym w soczewce – jak powiadają mistrzowie metafor – skupił się nie tylko program obydwóch, ale także wszystkie stosowane przez literaturę i sztukę współczesną metody.
Porzućmy na czas jakiś ten wątek, bo postanowiłem, że opowieść naszą zaczniemy dziś od końca. Kupiłem mojemu synowi prezent, jakieś pięciotomowe przygody chłopca, który przypomina trochę Harry Pottera, ale tym się od niego różni, że przygody swoje odbywa w sceneriach nawiązujących do antyku i innych – jak to mówią dziś – obszarów kulturowych. Dzieciak czyta aż furczy. Pięcioksiąg (o kurcze!) jest tłumaczeniem z języka angielskiego. Rzecz jest chyba nowa, ale pewności nie ma. Nie sądzę by miała więcej jak dziesięć lat. Przyszło mi na myśl, że w języku angielskim w każdym właściwie pokoleniu pojawiają się – mniej lub bardziej udane – dzieła, które stanowią o sile tego języka, gwarantują jego ekspansję i triumf i ma to nie mniejsze znaczenie niż ekspansja i triumf gospodarczy Wielkiej Brytanii w epoce wiktoriańskiej. Cechą tych książek, a przynajmniej wielu z nich, jest prostota języka, maksymalnie gęsta treść i historia trzymająca w napięciu. Czyli wszystko to co młodym, wykształconym na naszej ulubionej gazecie powinno kojarzyć się z Kruczkiem, a co w rzeczyiwstości od Kruczka jest biegunowo odległe. Triumf historii pisanych w języku angielskim polega bowiem na tym, że są one odczytywane właściwie we wszystkich językach. To Brytole bowiem i ich koledzy ze Stanów uzurpują sobie prawo do tego, by nazywać się dziedzicami, jedynymi w dodatku, kultury europejskiej, która jak pamiętamy zaczyna się w starożytnej Grecji. Ludzie mówiący po angielsku uzurpują sobie również inne prawa, ale nie o nich dziś będziemy mówić, a to z tego względu, że przez całe stulecia to Polska właśnie była w Europie tym krajem, który żył kulturą antyczną i na odniesieniach do niej zbudował swoją potęgę aspirujacą do uniwersalizmu. Triumf Kruczka zaś polega na tym, że jest on właściwie interpretowany jedynie w języku polskim i to tylko przez odpowiednio przeszkolonych i troszkę zmanipulowanych ludzi.
W Polsce jednak nikt nie opowiada prostych, a zajmujących historii. W Polsce bowiem triumf odniósł pies Kruczek i jego sztuczki z wiejskiego podwórka. Mam tu wprost na myśli tak zwane eksperymenty literackie, formalne czy jak tam chcecie je nazwać.
Ostatnio w naszej ulubionej gazecie opublikowano ranking – prognozę. Kto z polskich pisarzy dostanie Nobla w roku 2040. Najwybitniejsi – jak napisała GW krytycy i publicyści – wybrali – najwybitniejszych – pisarzy i ułożyli ich nazwiska w dziesięciopunktową listę, każde z nazwisk opatrując obszernym wywiadem-prezentacją. Dziesięciu mistrzów pióra, którzy mają w roku 2040 szansę na Nobla. Kogóż tam nie ma! Kuczok, Masłowska, Witkowski, Dehnel. I Karpowicz jeszcze. Jest to ten sam co zwykle zestaw, który kilka razy porównałem do opisywanego przez Leopolda Tyrmanda „cyrku Stalina” - objazdowej trupy zawodowych działaczy rewolucyjnych, którzy jeździli po świecie i udawali uciemiężonych przedstawicieli klasy robotniczej z krajów kapitalistycznych. To jest ta sama lista, którą wyciągają zza pazuchy gumowego płaszcza, gdy przychodzi pora na porządki. Potem człowiek trzymający listę w ręku, przesuwa ten swój charakterystyczny mały kapelusik w tył głowy i widać wtedy jak bardzo się poci. Ręka mu drży, a on zaczyna czytać i my już – gdzieś przy trzecim nazwisku – wiemy gdzie się znaleźliśmy. I przykro mi to niezmiernie pisać także ze względu na pana Zbyszka i panią Natalię, którzy pomagali mi sprzedawać książki na targach, ale zdania nie zmienię, bo nie można go zmienić.
O czym opowiadają ci przyszli nobliści. Kuczok na przykład o tym, że nie może się opędzić od grafomanów, którzy oczekują, że dokona on ocenych ich nie wydanych jeszcze dzieł. - Grafomania jest jak onanizm – pisze ze swadą Kuczok, a ja patrząc na jego zdjęcie z tym rozwianym włosem, z tą pasją, która mu wprost wyskakuje z oczu, z tymi drzewami nagimi jak nie wiem co, stojącymi w tle, wiem, że Kuczok nie myli się wcale, że on ma z tym onanizmem rację. Więcej, ja mam 100 procent pewności, że Kuczok jest w tych sprawach zawołanym ekspertem i mogę sobie nawet wyobrazić makatkę, na której miast Kruczka przed dziewczynką z warkoczykami służył będzie on właśnie, zaś całość dzieła uwieńczona zostanie napisem – chodź Kuczok nauczę cię sztuczok.
Masłowska zaś mówi o tym, że posłała dziecko na religię w ramach tak zwanego świętego spokoju. I tego rodzaju obłędu to ja już zupełnie nie rozumiem, bo moje własne dziecko na religiię nie chodzi. I jest jednym uczniem w wiejskiej szkole, które nie uczęszcza, a ja nie przeżywam z tego powodu żadnych stresów i nikt wyobraźcie sobie nie próbuje mnie szykanować. No, ale ja mieszkam na wsi, pomiędzy ldźmi prostymi, a Masłowska gdzieś w mieście, pomiedzy wykształconymi z wielkich miast, to może i jej sytuacja jest odmienna.
Najlepszy jest jednak Witkowski. On wprost mówi o tym, że w jego własnych książkach najbardziej mu się podobają „sztuczki językowe”. Ach te sztuczki, bez sztuczek ani rusz. Ja zajrzałem raz do książki Witkowskiego, ale żadnych sztuczek jezykowych tam nie znalazłem. Może za krótko patrzyłem, może gdybym popatrzył dłużej, byłoby tak jak z tym wpatrywaniem się w dziwne kolorowe wzory, patrzy człowiek, patrzy i nagle widzi Buddę. Mnie się nigdy nie udało nic zobaczyć, ale ludzie mówią, że to działa. I może z prozą Witkowskiego jest tak samo, trzeba w te litery patrzeć i patrzeć i nagle z ich gęstwiny wyłoni się wpierw postać odwóconej tyłem dziewczynki, potem Kuczok na dwóch łapach, a na końcu napis, który zacytowałem wyżej. Spróbujcie.
Ignacy Karpowicz zaś opowiada o tym, że jest wrażliwy niczym sejsmograf czy barometr czy inny wiatromierz, już nie pamiętam dokładnie co, a zdjecie zrobił sobie gdzieś na wsi, w okolicy, w której zapewne żyje mnóstwo psów imieniem Kruczek. On wypada z całej grupy najsłabiej, pewnie też nie dostanie Nobla w 2040.
Jest tam jeszcze jakaś pani, która wyglada jak Elfriede Jelinek dla ubogich i niejaki Sienkiewicz, którego wytypowali jak zgaduję dla nazwiska jedynie, po to by jeszcze dotkliwiej upokorzyć wszystkich wielbicieli wielkiego Henryka.
Teraz najważniejsze. W najbardziej dynamicznym, żywym i ekspansywnym języku nie istnieje nic co można by nazwać literaturą eksprymentalną, a może istnieje, ale jest to jakiś absolutny margines, na którym żerują zboczone dziewczynki i Kruczki chodzące na dwóch łapach. Nikt więcej. Wszystko co najważniejsze w języku angielskim napisane zostało w myślę dobrej, starej recepty – najważniesza jest historia, wyrazisty bohater i emocje. I tak to jedzie. Przypominam, że Gombrowicz nigdy nie zrobił kariery w Ameryce. Angielskie i amerykańskie uczelnie mają niekwestionowaną renomę, wychodzą z nich ludzie, którzy władają światem, brytyjskie szkoły pełne są uczniów z całego świata, którzy chcą by uczono ich metodą gwarantującą sukces. Ludzie, którzy z tych szkół wychodzą i dorastają żyją w otoczeniu książek – dostępnych w różnych segmentach rynku, przeznaczonych dla elity i dla mas – mających jednak jedną cechę wspólną – są to publikacje zrozumiałe i doczytywalne przez wszystkich mówiących tym językiem, publikacje gwarantujące poczucie wspólnoty ludzi mówiących tym językiem.
W Polsce zaś, w kraju gdzie niszczy się szkoły i psuje edukację, gdzie są nędzne uniwersytety triumfy święci od lat siedemdziesięciu lietratura awangardowa. Jest to proste oszustwo mające na celu zniszczenie języka i nic więcej. Nikogo te książki nie obchodzą. Nawet jeśli są tłumaczone na inne języki. To po prostu niemożliwe, by ktoś wszedł do księgarni w Londynie i zapytał sprzedawcę – czy macie coś tego sławnego pisarza z Polski, wiecie, tego co go na makatkach reprodukują. Jakżesz on się nazywał? Kruczek? Nie, nie Kruczek. O! Już wiem! Kuczok! Wojciech Kuczok! Sprzedawca caś uśmiechając się chytrze, rozkłada przed zdumionym Anglikiem komplet dzieł naszego bohatera. Ten zaś wybiera trzy najważniejsze, płaci i zadowolony jak nie wiem co, wychodzi na zalaną słońcem ulicę. To są rzeczy niemożliwe do wyobrażenia. Kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo, które ma jeden tylko cel – rozwalić język i zniszczyć wspólnotę. I będzie ono używane jeszcze wiele razy. Nie wiem czy możemy coś na to poradzić, ale ja próbuję. Piszę te swoje książki, z których wielu się śmieje, ale to ja mam rację. Dwa lata temu zaczynałem pisać tutaj w salonie24. Po tych dwóch latach dorobiłem się 7 książek, z których wydałem 4, a jedną już w całości sprzedałem. Pamiętam dokładnie jak się bałem, że nie poradzę sobie z tym pisaniem wśród tylu dobrych, a nieraz wybitnych autorów, którzy się tu znajdują i są wprost gwiazdami tego miejsca. Ja nigdy gwiazdą nie byłem. To ja jednak mam książki, to ja wyszedłem poza sieć i to jest mój sukces i mój triumf. Chciałbym jednak zapytać kolegów, którzy są tu dłużej niż ja, a nie posunęli się ani o krok, nie wyszli poza salon – po co to robicie? Po co piszecie te notki skoro nic więcej z tego nie wynika. Nie ma w tym wolności, ani walki, ani piękna. I chciałem jeszcze powiedzieć administratorom, że obecność notki na stronie głównej czy wręcz na pudle nie robi sprzedaży. Przeciwnie, może znacząco wpłynąć na jej obniżenie. Dlaczego tak jest? Pojęcia nie mam. Handel rządzi się tajemniczymi prawami. Jeśli ktoś nie zauważył to notka niniejsza nosi numer 1000. Wszystkich, którzy czytają ten blog, którzy tu komentują i którzy tu zaglądają tylko serdecznie pozdrawiam i zapraszam na stronę www.coryllus.pl. Gdzie można kupić książki Toyaha, moje oraz – jeszcze 17 egzemplarzy zostało – ojca Antoniego Rachmajdy.
Inne tematy w dziale Kultura