Przycupnąłem na niewielkim kamieniu i czekam. Po jakimś kwadransie wrócił Abdul i przyprowadził jakiegoś człowieka z koszem. Na ich widok sąsiednie kamienie, nieco większe od mojego siedziska, wstały na cztery łapy. Na szczęście nie wiedziałem, że siedzę samotnie, otoczony grupą hien
W Harerze jesteśmy o piątej rano, kierowca nocnego autobusu (patrz odcinek 2) podwozi mnie bez pytania do wymienionego w Lonely Planet hotelu. 130 birrów za noc. Drogo. Całe szczęście, że moje alter ego – paskudny główny księgowy – śpi jeszcze we mnie słodko; płacę i przemykam się do pokoju na paluszkach, by go nie zbudzić. Pokój jest ładny i czysty. Zasypiam natychmiast. Budzę się dopiero po dziewiątej; szkoda, podobno około ósmej przez godzinę była woda, teraz już tylko mrówki w zlewie budują podwaliny cywilizacji dobrobytu.
Harer to typowa arabska medina i jedno ze świętych miejsc islamu. Biały, zębaty mur z XVII w chroni niskie, kamienne domy, meczety z serdelkowatymi minaretami, pokrytymi czapą zielonej od grynszpanu blachy, żółte kościoły przypominające o religii państwowej, plątaninę uliczek, gęstwę sklepów, straganów, biznesów.
Harer ma długą historię. Niektóre źródła podają, że powstał już w VII wieku. Położony był na ważnych traktach handlowych, łączących centrum Etiopii z portami, półwyspem Arabskim i rogiem Afryki. Tak jak Zanzibar specjalizował się w handlu niewolnikami, a Muskat w handlu korzennym, tak i Harer miał swoją specyfikę; tu mianowicie zajmowano się pozyskiwaniem najpiękniejszych hurys i kastratów na dwory szejków i kalifów. Uroda dziewcząt i chłopców z Etiopii, Erytrei, Somalii i Sudanu była doceniana od dawna, dzięki niej miasto stało się zamożnym centrum kultury. Wewnątrz murów miejskich umiejscowionych jest ponad 80 meczetów oraz kilka szacownych szkół koranicznych. Trzy z meczetów Hareru szacowane są na X w. Wprawdzie nie są to obiekty monumentalne, trudno je wręcz odróżnić od sąsiednich domów, jednak ich nazwy robią w świecie muzułmańskim wrażenie nie mniejsze niż aksumski kościół Najświętszej Marii Panny z Syjonu dla zainteresowanych historią chrześcijaństwa.
Na początek idę jednak w drugą stronę, do nowej części Hareru, i pakuję się prosto w dzielnicę slumsów. Nikt mnie nie zaczepia, poza dwoma staruchami, które usiłują poddać się bezpośrednio na ulicy, przy moim udziale, jakimś nieokreślonym zabiegom dermatologicznym. Podniosły bluzki , ukazując czerwone wybroczyny na… przemilczmy. Niestety, nie mogłem ulżyć ich cierpieniom, mam nadzieję , że wkrótce trafiły lepiej. W tym czasie pracowało tam bowiem kilku francuskich lekarzy z którejś z organizacji charytatywnych. Musiałem zostać wzięty za jednego z nich.
Setki domów zbudowanych z patyków, gliny, … czegokolwiek. Dachy i płoty z blachy falistej – królowej abisyńskiego budownictwa. Tysiące ludzi, jak wszędzie w Etiopii. Na oko dużo za dużo w stosunku do ilości tych chat. Wielu z nich czymś handluje, często są to bardzo małe ilości produktów o różnej skali rozpoznawalności. Reszta porusza się po niezrozumiałych orbitach, z punktu widzenia Europejczyka po prostu łazi bez sensu, jednak ilość energii jaką wkładają w ten pozorny bezsens każe podejrzewać takowego Europejczyka o ignorancję.
Pod oknem mojego pokoju jest bazar, kobiety sprzedają tu nasiona i drewno na opał. Czasami wpadają w złość i biją się na pięści. Tego nie widziałem w innych częściach Etiopii. Nie wiem, co jest przyczyną tak agresywnych zachowań - czy działanie czatu (patrz odc. 2), którego Harer i okoliczne góry są największym producentem , czy też cechy genetyczne lub kulturowe tego plemienia? Obserwuję, jak dwaj mężczyźni rozdzielają zapalczywe niewiasty, lecz i sami nie wychodzą przy tym bez szwanku. Stroje walecznych Harreryjek są naprawdę piękne, zupełnie inne niż w pozostałych częściach kraju, bardzo kontrastowe: mają wyraziste, głębokie kolory - purpura, żółć, pomarańcz, czerwień, butelkowa zieleń, mocny błękit. Tutejsze Panie łączą ze sobą kolory harmonijnie, uzupełniając stroje, w ramach możliwości jak najobficiej, biżuterią.
Miasteczko jest jak z bajki. Ekstrakt orientu. Uświadamiam sobie, że kojarzy mi się z widzianymi dawno temu żartobliwymi i tak uroczo syntetycznymi, rysunkami Mariana Walentynowicza, przedstawiającymi jakieś oazy, karawany… To mnie od razu nastawia do tego miejsca bardzo pozytywnie, wręcz lirycznie. Tylko tylu tych biedaków, kalek, chorych i tylu żebraków, śpiących na ulicach w godzinach największego upału. Pomimo wysokiej temperatury postanowiłem uszargać się trochę, pozwiedzać i pofotografować. Umawiam się na wieczorne spotkanie z pewnym Abdulem, reprezentującym klan karmicieli hien. Otóż miasto słynne jest z osobliwego zwyczaju - pod jego mury przychodzą z buszu hieny, nauczone, że otrzymają od mieszkańców codzienną porcję jedzenia. Obecnie jest to atrakcja turystyczna, zaś turyści, jeśli chcą obejrzeć ten ponoć już 800-letni rytuał, muszą kupić mięso dla zwierzaków. Nie muszę dodawać, że jest to najdroższa, poza astrachańskim kawiorem, znana mi karma.
W drodze powrotnej do hotelu widzę, jak taksówka uderza wbiegającego na ulicę dzieciaka. Tumult i bałagan na ulicach jest ogromny, dziwne, że oni wszyscy tu się jeszcze nie pozabijali. Samochody jeżdżą w tym tłumie dość wolno, ale i tak znacznie szybciej niż nakazywałyby podstawowe wymogi bezpieczeństwa. Dzieciak został mocno trafiony, jeśli przeżyje, pewnie zostanie kolejnym tutejszym kaleką, których szeregi są ogromne i, jak widać, stale rosną.
Chcę jeszcze zorganizować na wieczór jakiś transport do Dire Dawa, skąd o 3 nad ranem odchodzi autobus do Dżibutti. Niestety, propozycje sprowadzają się do taksówek, na co wewnętrzny księgowy, zarządzający brakiem moich finansów, zgodzić się, rzecz jasna, nie może. Jednak nie chcę tu spędzić całego jutrzejszego dnia, mam zamiar się wyprowadzić bez przespania nocy w zapłaconym hotelu. I tak dobrze mi posłużył, wieczorem pojawiła się nawet woda.
Abdul Właściwy nie przyszedł na spotkanie, na jego miejsce pojawił się inny chłopak, też Abdul, nieco mniejszy od swego imiennika. Poprosiłem go, żeby pokazał mi dom Artura Rimbaud, który spędził tu rok, handlując bronią w służbie Cesarza Menelika. Dom, w którym autor Statku pijanego mieszkał ze swą śliczną abisyńską kochanką, jest o dziwo w typie szwarcwaldzko-alpejskim i wygląda trochę jak ogromny zegar z kukułką. Obecnie znajduje się w nim muzeum poety. W wieczornej wędrówce po mieście towarzyszy nam jeszcze jakiś ponury osobnik. Nie wiem kim jest, nie wiem skąd się wziął, wiem tylko, że z pewnością w końcu zażąda pieniędzy. Nieoczekiwanie odnajduje on właściwego Abdula. Mały natychmiast rezygnuje na widok przewagi wzrostu i autorytetu, jednak i tak dostaje swoją dziesiątkę.
Hieny
Wyobrażałem to sobie tak: jakiś plac, mała arena oświetlona reflektorami. Miasto jest rojne, widziałem też dużą grupę turystów, więc sporo osób potencjalnie zainteresowanych. Tymczasem Abdul wyprowadził mnie na kompletnie pusty i ciemny plac. Tu w dzień sprzedaje się mięso, tyle, że nie wieprzowe, bo Islam– powiedział i zniknął. Faktycznie, ten trudny do zniesienia smród to pewnie rozkładające się, niesprzedane resztki. Przycupnąłem na niewielkim kamieniu i czekam. Po jakimś kwadransie wrócił Abdul i przyprowadził jakiegoś człowieka z koszem. Na ich widok sąsiednie kamienie, nieco większe od mojego siedziska, wstały na cztery łapy. Na szczęście nie wiedziałem, że siedzę samotnie, otoczony grupą hien.
- One trochę wcześniej przychodzą z całej okolicy i teraz tu sobie spały– tłumaczy Adbul – zjedzą, to wrócą sobie do buszu. Nie bój się, są łagodne. Od tylu pokoleń je karmimy. W innych częściach kraju zdarza się, że hieny rozszarpią jakiegoś samotnego wędrowca, ale nie te. Te są na wpół oswojone.
Faktycznie, wrażenie jest niesamowite. Te ponoć super łagodne stwory, znacznie większe od wilka i cuchnące jak średniej wielkości zakłady utylizacyjne, atakują kęsy z szybkością kobry, przepychają się między sobą, powarkują i czasem walczą o jakiś ochłap. Wówczas karmiciel wrzeszczy na nie po imieniu: Miki odejdź, nie teraz, teraz je Minnie, i rozdziela je kopniakami. Trzeba przyznać, że ma z nimi nadzwyczajny kontakt, jest zresztą też na hieni sposób brutalny. To są moje pieski i muszą się mnie słuchać – mówi. Faktycznie, chyba hieny traktują go, jak osobnika alfa ze swego stada. W końcu chłopak karmi je, trzymając mięso w ustach. Proponuje mi, żebym pomógł mu w jego pracy. Odmawiam; wiem że Hemingway miałby mnie w pogardzie i nie wypiłby ze mną nawet wody sodowej, jednak nie mam przy sobie antybiotyków, a świadomość, że gdyby mnie któryś z tych padlinożerców choćby przypadkiem drasnął zębem długości ludzkiego palucha … trzeba być odpowiedzialnym za swoje zdrowie … No dobrze, bałem się.
– Czy twój ojciec i dziadek też je karmili? – pytam już w mieście. – Karmili, a jakże, i nasi odlegli przodkowie też. - A tak szczerze, to właściwie w jakim celu? – Wiesz, oni chyba dla tradycji i szacunku, jaki nasz klan ma w mieście, ale teraz to już także dla pieniędzy. To dobry zawód. Karmimy prawie codziennie. Jak jest grupa turystów, to jest z tego całkiem przyzwoity zysk. A jak nie ma turystów, to nie karmimy wcale. Cóż, hieny muszą sobie jakoś radzić, my też.
Cdn.
Inne tematy w dziale Rozmaitości