Etiopski autobus nie pojedzie już dalej. Ktoś łapie mnie za rękę i ciągnie do innego, na rejestracji Republiki Dżibuti. Jeśli w poprzednim ludzie wciąż darli się na siebie jak uczniowie szkoły dla potępieńców, to w tym panuje całkiem już dojrzałe pandemonium. Rej wodzi wielkie, tłuste i zachrypnięte, niczym Louis Armstrong, chłopisko, z zębami zielonymi od czatu: nasz kierowca. Sadza mnie w szoferce obok siebie, co przestaje cieszyć, kiedy kolejne trzy osoby lądują w tym samym miejscu. Poruszyć mogę co najwyżej palcem w sandale, a zablokowane drzwi dopełniają mej wiedzy na temat puszkowania produktów spożywczych. Tymczasem bus stoi sobie spokojnie, niezrażony wrzaskami i jękami pasażerów, przez bite 2 godziny, w 50-cio stopniowym upale. Nie wiadomo co się stało, ktoś pewnie załatwia jakieś wymagające namysłu interesy, a ja boleśnie uświadamiam sobie, że umiarkowany klimat Wyżyny Abisyńskiej pozostał daleko za mną. Znajduję się w rozpalonym piecu, jak jakaś nowa Anielka. Dżibuti, to jedno z gorętszych miejsc planety.
Gdy wreszcie ruszamy czuję się zupełnie zgrillowany, lecz teraz przynajmniej można się cieszyć powiewem z okna. Do celu niedaleko, jakieś 130 km; pewnie niedługo dojedziemy. Niestety, okazuje się, że to dopiero Etiopia nas odprawiła; uprażony na miękko mózg nie pojął, że czeka nas jeszcze identyczna kontrola dżibutyjska. Tu zaś działania graniczne znacznie się przedłużają i nie chodzi bynajmniej tylko o kontrolę. Kierowca, pasażerowie oraz jakieś miejscowe indywidua kilkakrotnie przepakowują swój towar, targują się, coś ustalają. Nie mam wątpliwości, że wszyscy ci ludzie to przemytnicy, a towar to czat i marihuana. Czat jest legalny, choć nie w hurtowych ilościach, marihuana wcale. Pomiędzy granicami wysiadło kilka osób i sporo paczek. Czekają sobie teraz spokojnie na pustyni, ukryci w cieniu, za co większymi głazami. Co ciekawe, pasażerowie, którzy zdecydowali się przejść odprawę, kontrolowani są rzetelnie. Jakieś babiny muszą rozpakować swoje sakwy, mój plecak też wzbudza zrozumiałe zainteresowanie. Jestem podejrzanym gościem. Białas, który nie korzysta, jak Allach przykazał cudzoziemcom, z wygodnego transportu lotniczego, przypuszczalnie musi mieć coś na sumieniu. Po szczegółowych oględzinach moich kąpielówek i „chińskich zupek z Radomia” oraz po przepytaniu mnie – jakbym to ja mógł mieć wizje prorocze – na okoliczność mego przyszłego zakwaterowania, możemy wreszcie jechać.
Worki z czatem pojawiają się w autobusie zaraz po kontroli granicznej wraz z niejakim szachem Kamilem. Dwaj panowie siedzący między mną a kierowcą to też, jak się zdaje, główni macherzy tego biznesu. Oczywiście nie przeszli żadnej kontroli tylko wskoczyli do autobusu koło szlabanu. Jesteśmy już w Dżibuti, a co najważniejsze, wreszcie jedziemy. Poruszyć się znów nie można, ale za to woń ziół wypełniająca autobus jest bardzo przyjemna.
Okazuję się, że ja tu spełniam ważną rolę. Nie bez przyczyny zostałem wciągnięty do autobusu w sposób uniemożliwiający opór i posadzony tuż za przednią szybą. Nikt nie interesuje się czy w ogóle mam bilet. Pasażerowie spoza szoferki poddani zostali w tej kwestii skrupulatnemu badaniu. Ja zresztą sam się już pogubiłem się i nie wiem, czy bilet kupiony w Dire Dawa uprawnia do przejazdu także na odcinku dżibutyjskim, czy na granicy powinienem kupić kolejny. To okazuje się nieistotne; możliwe, że nawet by mi trochę dopłacono, bylebym tylko siedział na swoim miejscu i nie marudził. Kontrole drogowe zdarzają się w Dżibuti równie często jak w Etiopii. Już podczas pierwszej z nich jestem wskazany paluchem, jako postać uwiarygodniająca okrzyk – autobus turystyczny!
Przejazd z granicy do miasta stołecznego trwał ponad trzy godziny, a to z tych przyczyn, że kierowca po drodze rozprowadzał towar, ktoś stale usiłował nas kontrolować, a ponadto psuł się silnik.
Groteskowa poetyka kontroli szczególnie mi się podoba. Pan kierowca i jego dwaj wspólnicy z szoferki za każdym razem są górą. Oni są ważniejsi od policjantów. Za nimi stoi boss, który każdego z kontrolerów może w try miga uczynić na powrót pasterzem jednej kozy. Jednak spotkania te, choć ich wynik jest z góry przesądzony, są pełne zajadłej agresji. Jest to zrozumiałe, jeśli się spojrzy na zielone od czatu uzębienie aktorów tego przedstawienia. Oto typ w bawełnianych gaciach, z pistoletem w dłoni i najwyraźniej pod wpływem czegoś mocniejszego, każe nam wszystkim wysiadać. Poza trzema babami, które chyba poszły się wysikać, nikt go nie słucha. Kierowca zwyczajnie go obśmiał i zelżył. Wyszedł drugi, we francuskim kepi, ubrany nieco kompletniej, za to z długą bronią. Kierowca szepnął mu coś do ucha. Przykry to widok, jak człek czarny sinieje ze złości. Sinieje, ale cóż robić - klnąc macha ręką i każe jechać. No to do następnego check-pointu, gdzie znów wymachiwanie pięściami i bronią palnąrozpocznie się od nowa. Na tle naturalnej pobudliwości i agresji tutejszej ludności usposobienie ludów Etiopii centralnej i północnej wydaje się wręcz flegmatyczne.
Silnik został w końcu naprawiony, pęknięty, bryzgający olejem przewód zawiązany torebką foliową, kontrole zignorowane lub nastraszone, czat rozprowadzony, a rozgrzebana i zapomniana przez budowniczych droga niemal pokonana. Ten kraj wygląda trochę jak plac budowy za Gierka. Pustynia po stronie Etiopskiej była chwilami bardzo piękna – tu tylko usłane kamieniami i pyłem szare wzgórza, gruz i śmieci. Tylko w jednym miejscu jest ciekawiej. Przejeżdżamy przez idealnie równy teren pokryty spękaną gliną. To chyba dno wyschniętego jeziora. Dalej glina zamienia się w żółty piasek, a pejzaż w gigantyczną piaskownicę. To ja rozumiem, to jest prawdziwa pustynia. Im bliżej do miasta, tym lepsza droga. A przy drodze koszary LégionÉtrangère – słynnej Legii Cudzoziemskiej, legendy mojego dzieciństwa. Jako nastolatek fantazjowałem o ucieczce do Legii. Przepraszam mamo!
* * *
Teren, który dziś przemierzyliśmy wraz z przemytnikami, jałowy i trudny do życia, stanowił arenę wielu konfliktów zbrojnych. W jednym z nich brali udział Polacy, a nawet pozostawili z niego relację. Znalazłem ją na blogu red. Andrzeja Talagi, który przeprowadzał wywiady z polskimi legionistami. Rzecz dotyczy końcowego epizodu komunistycznego panowania nad Etiopią. Żołnierze 13tej Półbrygady Legii mieli za zadanie powstrzymanie komunistycznej armii płk. Mengistu Haile Mariama przed wkroczeniem na teren Dżibuti:
„Druga kolumna etiopska przełamała granicę w tym regionie i także parła w kierunku stolicy. – Moja kompania rozłożyła się trzy kilometry za czołgami Legii […] – One miały przyjąć pierwsze uderzenie Etiopczyków. Jeśli przebiliby się przez czołgi, piechocie kazano powstrzymać ich za wszelką cenę. A cena mogła być wysoka, bo na Francuzów szły ciężkie rosyjskie T-62, Legia zaś dysponowała jedynie lekkimi czołgami rozpoznawczymi, wyglądającymi przy maszynach Etiopczyków jak zabawki. Żołnierze pułkownika Mengistu nie myśleli jednak o walce, potrzebowali przede wszystkim wody. Zablokowane przez Francuzów kolumny stanęły. Etiopczycy nie zamierzali zdobywać Dżibuti, chcieli tylko azylu. Każdy czołg, traktor, samochód oblepiały dziesiątki uciekinierów; tylko na jednej ciężarówce w Galafi Rafał S. doliczył się stu pięćdziesięciu pasażerów. Ludzie schodzili z pojazdów i chowali się pod nimi przed sięgającym pięćdziesięciu stopni Celsjusza upałem. Cysterny, które z sobą ciągnęli, dawno już opróżnili, rzucali więc broń i oddawali Francuzom czołgi oraz transportery, błagając o coś do picia”.Wedle tych opowieści jeńców rozbrojono, napojono i opatrzono, ale odmówiono im prawa azylu. Zawróceni na teren Etiopii, stali się zwierzyną łowną dla żądnych zemsty Erytrejczyków.
Pułkownik Mengistu był bliskim przyjacielem Leonida Breżniewa. W PRL przyjmowany był jak król. Pamiętam, jak mojej klasie kazano powitać tego „przywódcę bratniej, socjalistycznej Etiopii…” Mieliśmy wyjść na trasę przejazdu uzbrojeni w egzotyczne chorągiewki i tam dać wyraz euforii. Niestety, nie mogę zdać relacji z tego wydarzenia – okazuje się, że dzięki wagarom człowiek czasem nie musi się wstydzić. Towarzysz pułkownik był wyznawcą tezy, że rewolucja karmi się krwią zdrajców.Jego reżim był bandyckim wynaturzeniem. Komuniści zamordowali w Etiopii, według różnych szacunków, od jednego do półtora miliona ludzi. Zbrodniarz uniknął śmierci. Żyje do dziś w Zimbabwe, kolejnym kraju rządzonym przez obłąkańczą ideologię. Żyje z prawomocnym wyrokiem za zbrodnię ludobójstwa. To tak dla wyjaśnienia, z kim legioniści mieli walczyć.
* * *
Dżibuti to dawne Francuskie Terytorium Afarów i Issów. Nazwa myląca, bo te koczownicze narody nie mogły mieć wspólnego terytorium. Poszczególne ich grupy spotykały się na szlakach, poszukując w rejonie dzisiejszych Dżibuti, Erytrei i Somalilandu wody i pastwisk. Afarowie (Danakilowie) przybywali z północy, a Issowie (klan ludu Somali ) z południa. Afarowie hołdowali praktycznemu obyczajowi zabijania wszystkich cudzoziemców bez prób wchodzenia z nimi w dialog. Wyleczyła ich z tego właśnie Legia Cudzoziemska, gdy po zbudowaniu Kanału Sueskiego Francja zainteresowała się tym miejscem, dogodnym do wybudowania portu, konkurencyjnego wobec brytyjskiego Adenu. Także obecnie Dżibuti nie jest dla tych ludów ziemią do końca wspólną. Rządzą Issowie (jest ich 60%). Afarowie (35%) są w opozycji. Podobnie, jak w wielu miejscach w Afryce, partie polityczne są organizacjami klanowymi i plemiennymi. Tu nikt nie wybiera swojej partii. Zajmuje się przynależne sobie, często dziedziczone, miejsce w hierarchii organizacji kierowanej przez kuzynów i ziomków. Poglądy mają znaczenie drugorzędne. W 1991 konflikt między Afarami a Issami przemienił się w wojnę etniczną. Musiała interweniować Francja.
Obecnie Republika Dżibuti, kraj od 1977 r. formalnie niepodległy, żyje z udostępniania swego terytorium pod wielkie bazy wojskowe oraz z tranzytu. Francuzi i Amerykanie mają tu instalacje, które ułatwiają kontrolę Półwyspu Arabskiego i rogu Afryki. Po drogach kraju przemieszczają się kolumny wojskowych transporterów, a przelatujące nad głową śmigłowce i zupełnie dobrze widoczne z drogi samoloty transportowe wyglądają na niedostępne cenowo dla polskiej armii. W tym kontekście budzi radość widok małego budyneczku z napisem Ministerstwo Obrony Narodowej Republiki Dżibuti.
* * *
Kierowca wysadza nas na jakimś zaplutym przedmieściu. Nikt z pasażerów tego busa nie wybiera się przecież do bogatej dzielnicy centralnej. Acha, ja się wybieram. Nieważne - grunt że da się żyć, zbliża się wieczór, czuję bryzę.
cdn
Inne tematy w dziale Rozmaitości