Miasto założono na wąskim półwyspie, głęboko wrzynającym się w Zatokę Adeńską. Jego kształt przypomina głowę jednorożca, ale nie symbolu niewinności z mistycznych gobelinów clunickich ani pudelkowatej maskotki znanej z obrazu Rafaela – raczej piekielnej bestii jednorożnej rodem ze średniowiecznego bestiariusza. Jej pysk jest obrośnięty leniwymi portami, bazami przeładunkowymi, stertami kontenerów i jakimiś trudnymi do rozpoznania konstrukcjami przemysłowymi, do których prowadzą szerokie, puste ulice, bez skrawka cienia. Róg i tył głowy jednorożca zajęły wille i apartamenty zagranicznych specjalistów oraz drogie hotele. Są tu urocze prywatne plaże i ogródki. Przyjemne miejsca, jeśli uda ci się tam dostać.
Szyja, która kręci głową stwora, to dzielnica instytucji rządowych i obiektów reprezentacyjnych. Tu jest największy meczet, kościół prawosławny i biała katedra katolicka, poza jedną czy dwoma niedzielnymi mszami zamknięta na cztery spusty. (Nowa, nieświecka tradycja, coraz powszechniejsza, także w polskim kościele).
Dalej, ku stałemu lądowi, otwiera swoje podwoje Starówka – medina, powstała pod koniec XIX w, z pewnością najciekawsza i najładniejsza część miasta. Obszerne, jasne, kwadratowe budowle w stylu arabskim i kolonialnym stoją pojedynczo, otoczone ze wszystkich stron wąskimi ulicami. Domy wyposażono w głębokie, chroniące przed słońcem podcienia, z których wchodzi się do sklepów, biur i kawiarni. Na Starówce jest najwięcej restauracji, hoteli, klubów nocnych i burdeli. Stuletnie meczety wypalają w słońcu glinę swych serdelkowatych, biało-zielonych minaretów. Pojedyncze dmuchnięcia pustynnego wiatru rozwiewają wokół foliowe torebki, sklecony z przypadkowych materiałów stragan, zastanawia się nad auto da fe.
Nazwy starówkowych ulic są zupełnie swojskie, jakby to była Saska Kępa: Paryska, Londyńska, De Gaula, i (ha!) Curie. A ja właśnie otrzymałem od ciotek ze Stanów moje drzewo genealogiczne, na którym 3 pokolenia wyżej i wiele odgałęzień w bok, przy imieniu Marysia figuruje to samo nazwisko. Tak, moi dżibutyjscy bracia – myślicie sobie, że to zwykły, zdziczały turysta was nachodzi, a tu, proszę ja kogo, pelikanowi się spod ogona nie wypadło!
Tam, gdzie jednorożec powinien mieć grzywę, Dzibuti ma plażę miejską, okupowaną przez dzieciaki, footballistów plażowych (jak można choćby pomyśleć o grze w piłkę w takim skwarze!), małe czaple i wrony. Dlaczego nie ma mew? Nasadę półwyspu stanowi bazar Marche Central, na którym można kupić wszystko. Za nim usadowiły się dzielnice biedniejsze, przechodzące miejscami w regularne slumsy.
Kilkanaście mil morskich za portem i wąską zatoką znajduje się Cieśnina Adeńska, miejsce ważne dla strategów, planistów wojskowych i gospodarczych. Jest to 26 kilometrowy pas wody, oddzielający Afrykę od Azji i Morze Czerwone od Oceanu Indyjskiego. Tam, według przedkryzysowych projektów, zbudowany miał być most łączący kontynenty. Kto wie, może nawet powstanie, jeśli arabskim szejkom zostało jeszcze trochę pieniędzy. W ten sposób Abisynia i Arabia znów zbliżyłyby się do siebie, najbardziej od 2 tysięcy lat, od czasów królestw sabejskich, władających oboma brzegami. Wówczas Dżibuti stałoby się metropolią. Na razie życie w mieście płynie leniwie, w ciągu dnia niemal niezauważalnie. Czuje się wówczas coś, czego w Etiopii nie ma zupełnie – jakąś smutkonostalgię, coś jak sodade,nieprzetłumaczalne do końca pojęcie, znane miłośnikom muzyki Wysp Zielonego Przylądka. A może to ów słynny „smutek tropików”?
W dzień pracują jedynie klimatyzowane biura i niektóre sklepy. Gdzieniegdzie można kupić lody klub sok. Na małym placyku pośrodku Starówki, w złudnej nadziei sprzedania czegokolwiek, przez cały dzień tkwi sprzedawca pamiątek. Istoty białkowe nie były dotychczas posądzane o taką odporność termiczną. Taksówkarze śpią w cieniu pod krzakiem, zaś pojedynczy przechodnie przemykają szybko przez rozpalone ulice. Jeszcze jakiś schludnie wyglądający żebrak, przedstawiciel, bądź co bądź, zamożnego kraju, wtulony w cień arkad, dopełnia obrazu dziennego życia miasta.
Życie i ruch wracają do Dżibuti po zachodzie słońca. Koło osiemnastej bazar zapełnia się sprzedawcami, godzinę później otwierają się restauracje. W ciągu dnia nie da się tu zjeść nic konkretnego. Po ósmej ulice są już pełne ludzi. Wypełniają je także ciekawe wonie, pobudzające soki trawienne. Sieciowe restauracje globalnej wioski oraz przedstawiciele kuchni jemeńskiej, etiopskiej, włoskiej i francuskiej walczą o przychylność tłumu. A w tłumie tym jest sporo młodych, białych mężczyzn, wyglądających tak, że nie zatańczyłbym z ich dziewczynami na wiejskim weselu. Szukają rozrywek, towarów i komunikacji z ojczyzną. Nie dziwi zatem gąszcz kafejek internetowych i obecność silnie umalowanych dziewcząt. Islam nie stanowi też przeszkody dla licznej reprezentacji znanych marek piwa w sklepach i na straganach.
Bazar jest największą atrakcją miasta i największym jego pracodawcą. Towary są tu droższe i w lepszej jakości niż w sąsiedniej Etiopii, gdzie np. o owoce niełatwo. Tu są w każdych ilościach i dziesiątkach rodzajów. Sprzedawcy łapią za ręce i wciągają na swój teren a choć nie są Arabami lecz Kuszytami, know-how tego handlu jest typowo arabski. Niektórzy są tak dobrymi specjalistami w tym fachu, że przyjemnie ich poobserwować w akcji. Ach, przydałoby nam się paru takich negocjatorów – stocznie nadal by pracowały, a biedny Gazprom zastanawiałby się, dlaczego musi dopłacać do ofiarowanego nam w prezencie gazu. W efekcie takich „obserwacji” stałem się właścicielem dwóch zupełnie idiotycznych koszul, zbyt odważnych, jak przypuszczam, nawet dla Cejrowskiego. Szczęśliwie po powrocie zaanektują je moja córka ze swoim chłopakiem, jako wyśmienite kostiumy do jakichś wakacyjnych form parateatralnych. Interesują mnie afrykańskie rzeźby i maski. Ktoś pokazuje jedną z nich – jest piękna i olbrzymia. Nie mam możliwości przewiezienia czegoś takiego samolotem, ani, zapewne, wystarczająco dużo pieniędzy. Sprzedawca twierdzi, że przywozi je z Kongo i brzmi to w moich uszach wiarygodnie do momentu, gdy tuż obok widzę drewnianą żabę, dokładnie taką jaką przywiozłem mojemu tacie z Borneo. Widać że „Chińcyki trzymają się mocno”, mocniej nawet, niż można było sądzić. Od tej pory pamiątki kupuję wyłącznie bezpośrednio od rzemieślników.
Najważniejszym dla turysty pytaniem jest: co można robić w Dżibuti? Postaram się odpowiedzieć na nie w następnym odcinku.
cdn
Inne tematy w dziale Rozmaitości