Przewodnik Lonely Planet po Etiopii i Ertyrei zamieszcza krótki rozdzialik, p.t. „Zabijanie czasu w Dżibuti”. Czasem trzeba spędzić tu kilka dni w oczekiwaniu na transfer, a w mieście nie ma zbyt wielu atrakcji. Mam tutaj dwa cele: chcę, o czym zawsze marzyłem, popływać w Oceanie Indyjskim oraz zobaczyć jezioro Assal, rywalizujące z Morzem Martwym. Depresja, w której się ono znajduje (-155m ppm) jest najgłębsza w Afryce i druga na Świecie, po depresji Morza Martwego. Za to w konkursie na zasolenie Assal z Morzem Martwym wygrywa w cuglach.
W Dżibuti ożywa mój telefon, który zamilkł na lotnisku w Stambule. Przez trzy tygodnie jedyny kontakt ze światem stanowiła pojedyncza wiadomość od córki, że „wszystko OK.” Niestety, nie wszystko. Telefon do domu przynosi paskudne wieści natury osobistej. Po pięciu minutach rozmowy impulsy na prepaidowej karcie wymarły, a telefon ponownie zajął się kontemplacją swoich obwodów. Ja pozostałem niedoinformowany i rozbity. Kafejki internetowe w Dżibuti działają znacznie lepiej niż etiopskie. Po opanowaniu francuskiej klawiatury, nieczytelnej ze starości, piszę kilka listów, z poczuciem, że wrzucam do morza listy w butelce. Nagle odechciało mi się oceanu, jeziora i całej reszty.
Tymczasem kwestie transportowe także się komplikują. Muszę wylecieć stąd samolotem, bo tylko na lotnisku można dostać jednorazową wizę etiopską. Tymczasem lokalne linie lotnicze Daallo, na które liczyłem, właśnie bankrutują. Ostatni lot był przedwczoraj – pani z okienka, przeczuwając bezrobocie, uśmiecha się melancholijnie. Z tego powodu także w Ethiopian Airlines nie ma już miejsc. Tak więc, niezależnie od stanu mego ducha, Duch potężniejszy postanowił widać, że skoro marzyłem o Dżibuti i zapachu morza, to będę je miał na dłużej, bez możliwości reklamacji.
Do Lac Assal można dojechać jedynie wynajętym samochodem. Raczej nie podzielę się z nikim kosztami auta – w Dżibuti nie widać turystów. Jedynie kilka smętnych Francuzek czeka w Sheratonie na przepustki swoich narzeczonych. One nie są zainteresowane innymi depresjami niż własne. Przegląd zawartości portfela każe skreślić Lac Asssal z mego notesika. Pozostaje zaprzyjaźnić się z oceanem. W grę wchodzą dwie możliwości: śliczna, prywatna i pusta plaża Sheratona oraz brudnawa, rojna, plaża miejska. Oczywiście, wybieram miejską. Wolę towarzystwo murzyńskich dzieciaków niż wyfraczonego kelnera. Na wszelki wypadek zabieram ze sobą jedynie torbę z ręcznikiem, okularami i budzikiem. Budzik jest potrzebny, bo nie mam innego zegarka, a dziś startuje Kubica i Al-Jazeera to transmituje. Dokumentów nie biorę. Pieniądze – tylko kilka drobnych w kieszeni. Na plaży wynajmuję strażnika do pilnowania torby z budzikiem. Może raczej strażnik wynajmuje sobie mnie do zapłacenia mu stu franków? Po fantastycznej kąpieli w towarzystwie płaszczki odkrywam swoje rzeczy porzucone w zupełnie innym miejscu plaży, i brak tych paru groszy w kieszeni spodni. W ciągu trzech tygodni plątania się drogami Abisynii i Dżibuti po raz pierwszy ktoś jawnie złamał kontrakt. Mimo, iż trochę mi nieswojo, resztę czasu na plaży spędzam z murzyniątkami. Dzieciaki są fajne. Dwunastoletni Dawid jest, jak twierdzi, katolikiem, nieco starszy Hussein to muzułmanin. A jednak wychodzi na to, że obaj są wyznawcami wspólnej, ważniejszej dla nich religii, której nieprzewidywalni bogowie biegają po trawie i kopiąc skórzaną kulę przynoszą dobro i szczęście jednym ludom, a klęskę i rozpacz innym. Obaj chłopcy są etiopskimi Oromo z Dire Dawa i najwyraźniejsię ze sobą przyjaźnią. Dawid ładną angielszczyzną opowiada o szkole, do której teraz nie chodzi, chociaż by chciał, i o Manchesterze United, który jest jego największą miłością.
A potem następuje szybka ucieczka z plaży, z powodu reakcji pleców na podrównikowe słońce. Kubica tego dnia jest nawet szybszy – i staje na podium.
Dżibutyjskie wieczory to bardzo dokładne planowanie obiadu. Tyle tu różnych pyszności, zwłaszcza morskich. Szkoda byłoby zmarnować posiłek na byle co. Trzeba porozglądać się, powęszyć, ukradkiem zajrzeć do kuchni, przyjrzeć się kucharzom. Każdy ma swoje metody odróżniania tych, zacnych ludzi którzy lubią gotować od niegodziwców i obwiesi, dla których jest to przykrym obowiązkiem. Czasem zamawiam jedynie coś do picia i patrzę, jak firma działa. Wszystko na tym świecie powinno być w równowadze, zwłaszcza w restauracji. Z godnego tego miana zakładu ludzie wychodzą szczęśliwi – to widać na pierwszy rzut oka. W oparciu o staranne eksploracje polecam żółwia z trzema sosami w restauracji jemeńskiej. Rekin z frytkami też niczego sobie, w dodatku jest tu element rycerskiego pojedynku – pływałem dziś w morzu więc on też miał swoją szansę.
Wieczorem spacer po medinie i bazarze, i Al-Jazeera. Ależ dobra jest tatelewizja informacyjna. Ilość wiadomości o krajach trzeciego świata nadzwyczajna. Informacje nieporównywalnie bardziej niż w polskich kanałach szczegółowe, a komentarze głębsze. Nic dziwnego: u nas korzysta się niemal wyłącznie z nagłówków agencyjnych – tamci ślą reporterów gdzie tylko się da. Nagle coś przyciąga moją uwagę. Polskie MSWiA? Ki diabeł? Jakiś młodzieniec, stojący przed złowrogim budynkiem na Rakowieckiej mówi o rasizmie w Polsce. Wsłuchuję się w tekst – i o dziwo wszystko rozumiem. To niemożliwe, przecież przełączyłem z angielskiej wersji Al – Jazeera na arabską. Dopiero po chwili dociera do mnie, że tekst jest mówiony po polsku i lektor tłumaczy go na arabski. Chłopak wygląda jak pastuszek narysowany przez Szancera: rumiane policzki, perkaty nosek, blond włosy. Istny syn Piasta Kołodzieja – ale twierdzi, że jest Arabem. (Hmm… Arab blondyn, czyżby podwójnie niebezpieczny?) Mówi, że urzędnicy w Polsce źle go traktują, odmawiając prawa stałego pobytu i pracy. Kamera przenosi się do urzędu, aby wysłuchać mętnych wyjaśnień drugiej strony. Po chwili to samo chłopię żali się, że go, z powodów rasowych, pobili na dyskotece. Cóż, Arab młody i niedoświadczony, nie wie, że polski urzędnik musi być czasem wredny i niekompetentny, inaczej by umarł, a przecież źle mu nie życzymy. Nie zorientował się także jeszcze, ów gapowaty wnuk Mahometa, że nadwiślańska dyskoteka do tego właśnie służy, aby tam dawać i obrywać po gębie. Ludzie tam nie chodzą, żeby sobie potańczyć – toż to nie szkoła tańca. Całe szczęście, że nie przyszło mu do głowy wybrać się na mecz piłkarski, dopiero by nam wstydu po świecie narobił!
Następny dzień płynie leniwie w cieniu parasola na plaży hotelu Sheraton. Przyznaję, że, jako dziecię szarych blokowisk, do niedawna nie posiadałem umiejętności korzystania z luksusu. Czułem się w takich miejscach jak Kopciuszek na balu u króla; ot, jeszcze jedno oblicze miłościwie nam panującego feudalizmu. Pewna dama imperialistycznego pochodzenia nauczyła mnie, że mieszkać można gdziekolwiek – ale korzystać należy z infrastruktury najdroższego hotelu w mieście. To wszystko jest dla ludzi –mówiła. Każdy, kto wchodzi do hotelu, jest jego gościem – a o to, czy jesteś jego mieszkańcem, pytają tylko w Moskwie i Warszawie. W jakimś awangardowym cudzie hotelarstwa w Moskwie, kiedy nerwowo poszukiwała łazienki, została zatrzymana i przepytana przez portiera, na okoliczność swego tam zamieszkiwania. Czy woli Pan, żebym to, co właśnie zamierzam zrobiła w toalecie, czy dokładnie tu, gdzie stoimy?– spytała. Po tych naukach wchodzę do Sheratona, jakbym jeszcze wczoraj grał w pchełki z królową Elżbietą. Proszę o leżak, ręcznik i informację, gdzie się zamawia drinki. – Kelner do pana podejdzie, sir. Leżak już jest przygotowany. Drink był pysznym biletem wstępu na plażę. Spędzam dzień samotnie, obserwując intymne życie krabów.
Wracając do mojego hotelu zaglądam do pani z biura turystycznego. Jest bilet dla mnie; ktoś go zwrócił i jutro rano mogę lecieć. A zatem, Dżibuti, adieu. Choć w końcu pozwoliłoś mi na złapanie oddechu, nie będę za tobą zbyt dotkliwie tęsknić. Jutro znów Etiopia.
cdn
Inne tematy w dziale Rozmaitości