Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski
212
BLOG

Etiopskimi drogami. Odc. 10. Początek przygody

Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

 

W poprzednich odcinkach opisałem jedną z „etiopskich dróg”, tę która prowadzi do Dżibuti. Opowieść, która początkowo była planowana jako kilka luźnych obrazków, ilustrujących podobieństwa i różnice kulturowe, rozrosła mi się i połączyła w jakąś traperską historyjkę przygodową. Takiej eksplozji gadulstwa u siebie nie przewidziałem, stąd wynikł pewien kłopot – opowieść rozpoczęła się pod koniec opisywanej podróży, nie informując ani o jej programie ani celach. Dorobiwszy się kilku czytelników poczułem się zobligowany, by braki te uzupełnić.
           
 
Dlaczego Etiopia? Bo wspaniała przyroda; majestatyczne góry, dorównujące wysokim alpejskim szczytom, pustynie, sawanny i Nil. Bo zwierzaki i kawałek zupełnie czarnej Afryki na południu, bo realna starożytność, wciąż jeszcze miejscami obecna, jak rodzaj lustra odbijającego resztki peryferii świata helleńskiego i bizantyjskiego. Bo zabytki, ukryte klasztory, wykute w skałach kościoły i spetryfikowana w nich religia, niby taka jak nasza, lecz przedwieczna, nie dotknięta kolejnymi reformami i schizmami. Bo różnorodność ludów, języków, obyczajów. W sumie jeden z najciekawszych krajów świata i bardzo wysokie miejsce na mojej liście marzeń. W dodatku tani bilet. Tureckie linie lotnicze zdecydowały się bowiem sprzedać mi go w cenie, w jakiej „Lot” zwykł kalkulować trasę Warszawa-Gdańsk.
 
Dlaczego Dżibuti? Bo chcę trochę popływać w oceanie.
 
Ten bilet, prawdę powiedziawszy, spadł mi z nieba. Jakoś krucho akurat porobiło się z finansami. Nie szkodzi, jestem przygotowany na noclegi w tanich hotelach „dla gości lokalnych”, podłączanie się do grup trekkingowych i dzielenie kosztów z innymi tam, gdzie się tylko da. Nie chodzi o pobyt w SPA ani odpoczynek w sformatowanych obiektach McTurystyki. Chcę się trochę uszargać i choć na chwilkę przestać być turystą. Trudne do realizacji marzenie – dotknąć jakiejś prawdy o napotkanych ludziach, i o sobie samym. Czasem to się nawet udaje, a pamięć o tych chwilach sprawia, że wciąż chce się podróżować. Samotność i niepełny portfel paradoksalnie sprzyjają realizacji tego marzenia.
 
Stambuł – Addis Abeba
 
Zaczęło się nerwowo: rano, w drodze na lotnisko, wpadłem jeszcze do banku, żeby opłacić co tam trzeba przed wyjazdem – i wszystko kompletnie mi się pokręciło. Nie mogę sobie przypomnieć jaki NIP – firmowy, czy prywatny – mam wpisać na blankiecie tego przeklętego haraczu dla ZUS-u, mylę cyfry, przekazy, pogubiłem odcinki, pot ze mnie kapie, na moment przestaję widzieć – jakiś histeryczny bunt dysfunkcjonalny organizmu. Dobrze już… za kilka godzin będę w zupełnie innym świecie.
 
W samolocie jakoś dziwnie ciasno. Czy to nowy pomysł konstruktorów, czy Turcy wstawili mniejsze fotele? Nie, to po prostu ja jestem za gruby. Brak ruchu daje o sobie znać. Wracać zapewne będzie łatwiej, na miesięcznej wyprawie tracę średnio osiem kilogramów. Obok mnie siedzi sympatyczna dziewczyna. Gawędzimy sobie po angielsku, obserwując przesuwające się pod skrzydłami samolotu wyspy Morza Egejskiego.
 
–  Skąd jesteś?
 
A z Wrocławia, to takie miasto w Polsce – odpowiada.
 
To może zaryzykujemy rozmowę w Pani rodzimym języku – śmieję się. Moja sąsiadka leci na objazd po Etiopii z jednym z krakowskich biur podróży. To dziwne, znam to biuro, nawet tam dzwoniłem, żeby spytać, czy będę mógł podłączyć się do ich trekkingu po górach Siemen. (Samemu tam się dotrzeć nie da, trzeba wynajmować przewodników i muły.) W takich niewielkich, wyspecjalizowanych biurach, raczej wyprawowych niż turystycznych, pracują zwykle entuzjaści – spodziewałem się więc zrozumienia i nie zawiodłem się. Niestety, podany przez nich telefon do przewodnika wyprawy okazał się głuchy, a mail pozostawał bez odpowiedzi. Odpuściłem więc sobie, przekonany, że lecą w nieco innym terminie niż ja, a bez wcześniejszej afiliacji nie dam rady się z nimi spotkać. To niedobrze, nie wiadomo bowiem, jak długo trzeba będzie siedzieć w Debarku – u podnóża gór – i czekać na inną grupę, gotową zabrać mnie ze sobą.
 
– Skąd się tu wzięliście, zmienili wam termin lotu?– dziwię się.
 
Coś ci się musiało pokręcić, lecimy zgodnie z planem. Zbyszek, nasz przewodnik siedzi kilka miejsc za nami.
 
Co się ze mną dzieje? Najpierw ta historia w banku, teraz kolejny objaw demencji. Rajzefiber to, czy starość?
 
Jeśli chcesz kupić trekking – powiada Zbyszek po chwili rozmowy – to fajnie, ludzie zapłacą o kilka dolarów mniej.
 
Łut szczęścia  to chyba to, co jest w podróży najważniejsze.
 
Po chwili postoju w Chartumie, przeznaczonegona wypakowanie tureckiej misji medycznej do Darfuru i dotankowanie taniej benzyny, samolot rusza w dalszą podróż.
 
Nareszcie w Afryce
 
Do Afryki, takiej najczarniejszej z możliwych, chciałem od zawsze. Kiedy miałem ze dwanaście lat, zapisałem się do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Afrykańskiej. Chyba trzeba było być pełnoletnim (być może dlatego, że na ich imprezach pojawiały się tancerki bez staników), ale jakoś przymknęli oko. Teraz mi się zdaje, że to musiała być jakaś przedziwna bolszewicka jaczejka. Pierwszą szansę wyjazdu miałem na studiach. Mieliśmy jechać na wyprawę w masyw Ruwenzori, ale gdy już wszystko było niemal gotowe Jaruzel wyszorował z tą swoją wojną, subtelnie przypominając mi o mym statusie niewolnika, bez prawa opuszczania kraju, a nawet dostępu do własnego konta bankowego. A później proza życia … Szkoda gadać, ważne że wreszcie tu jestem. Naprawdę tu jestem!
 
Sprawy wizowe ciągną się ponad godzinę, w trakcie której rodzi się we mnie przemożna chęć, by od razu jechać dalej. Trekking, który kupiłem w samolocie, był tańszy niż przypuszczałem, stać mnie więc na przelot do Bahar Daru. W ten sposób, już na początku wyprawy, zyskam dzień luzu w moim z trudem podopinanym terminarzu. Phileasie Fogg, jestem twym wiernym uczniem! Żegnam się czule z „grupą krakowską” – do zobaczenia za kilka dni w górach.
 
*  *  *
Dowiaduję się, że bilety lotnicze kupuje się nie na lotnisku, lecz w biurze w centrum miasta, a na lot, o który mi chodzi, i tak ich nie ma już od tygodnia. Jeśli ktoś się nie pojawi, to w ostatniej chwili wpuszczą mnie na pokład. Zawijam się więc w śpiwór i z plecakiem pod głową natychmiast zasypiam na podłodze.
 
Na pół godziny przed odlotem gdzieś, w lotniskowych trzewiach, zapada decyzja, że mogę lecieć. Płacę więc za bilet u „Kierownika terminalu krajowego”, a te pozostałe pół godziny spędzam asystując panu urzędnikowi w pieczołowitym wypisywaniu kwitu bagażowego. Przy czwartej próbie uporania się z karkołomną pisownią słowa „Warszawa” wyrażam zaniepokojenie, że tragarze nie zdążą wrzucić mojego plecaka do samolotu.
 
Niech pan popatrzy wszystkie bagaże już dawno są w samolocie, do odlotu zostały dwie minuty, głośniki już nawołują niejakiego Kozłowskiegoczyli, proszę pana, mnieaby wreszcie wsiadał. Znaczy, muszę chyba iść, jeśli odda pan mi wreszcie paszport.  Jak pan chce zrobić tę sztuczkę z plecakiem? Może jednak wezmę go do środka?
 
Spoko–loko, gites-majonez. Tu jest normalnie profeeeessional, a nie jakaś tam popierduuuułka – tak można oddać przybliżony sens jego odpowiedzi. Plecak trafi normalnie do samolotu, jak tylko, rozumiesz, wypełnię te papierki.
 
Pan Kozłowski wzywany jest po raz ostatni, zamykamy bramkę słyszę kolejny komunikat w momencie, gdy paszport jest mi oddawany flegmatyczny ruchem, okraszonym ziewnięciem godnym hipopotama. Nie mam czasu nacieszyć się nienaganną wymową mego nazwiska, które wszyscy pasażerowie i pracownicy lotniska znają już chyba na pamięć. Moja bramka jest gdzieś na końcu długaśnego korytarza, na oko ze 400 metrów, więc biegnę.
 
No, nareszcie pan jest –cieszy się na mój widok filigranowa stewardessa – Ma pan bilet… dobrze. To szybciutko, mamy już przez pana opóźnienie… ach ci turyści.
 
Proszę posłuchać, tam jeszcze odprawiają mój bagaż …
 
Nie, nie, wszystko wiemy, na pewno jest ok., ale teraz już musimy do samolotu – dziewczyna bierze mnie za rękę – chyba żebym jej nie uciekł – w kilku susach pokonuje dwa piętra w dół i zaczyna pędzić ze mną przez rozgrzaną porannym słońcem płytę lotniska w stronę majaczącego w oddali samolotu. Przez pierwsze sto metrów dotrzymuję jej jakoś kroku, ale kto zna możliwości biegowe dwudziestoletnich Abisyńczyków ten domyśla się, co było dalej. W żelaznym uścisku dłoni maleńkiej biegaczki, powiewam za nią jak balon przyczepiony do nakręcanego samochodzika. Czuję się jak zamroczony trzmiel, ciągnięty przez rozwścieczoną mrówkę. Modlę się, żeby mi się nogi nie poplątały, bo ona jest chyba w stanie pociągnąć mnie leżącego na brzuchu, nie zwalniając przy tym tempa, a może nawet nie zauważając zmiany. Czy kiedykolwiek biegłem tak szybko? …Acha tak, kiedyś na Helu, gdy mnie gonił baran, ale tamten płot był bliżej.
 
Czy jest Pani, uff, prze-wi-dzi-ana do kadry olim-pij-skiej? – sapię na schodkach do samolotu.
 
Tak dobrze nie jest, choć faktycznie, trochę się w życiu nabiegałam, ale teraz to chyba  jestem przewidziana do ochrzanu i to przez pana, proszę szybko zająć miejsce.
 
Siadam w fotelu kompletnie bez tchu i całkiem mokry. Zasypiam, gdy tylko samolot się wzbija. Śni mi się, że staruję w wyścigach psich zaprzęgów. Moi rywale mają, zwyczajne przy takiej okazji, psy husky i malamuty, a moje sanki przyczepione są do kilkunastu półnagich Etiopek, które na siebie warczą i gryzą się nawzajem. Nie mam bata, jak inni, tylko wędkę z przywiązanym na końcu ananasem… Uprasza się freudystów o nie tłumaczenie publicznie tego snu, który zanim zdążył przybrać jeszcze bardziej nieskromną formę (na co się chyba zanosiło), przerwany został delikatnym dotykiem kobiecej dłoni.
 
Czy pan Spóźnialski życzy sobie coś do picia?
 
Aaa, tak, poproszę o wodę… i ręcznik.

Polecam się: Dariusz Kozłowski. Cała Nadzieja w korupcji. Felietony i rysunki. Łomianki, Wydawnictwo LTW, 2013, s. 208. Zamówienia: http://www.ltw.com.pl, tel. +48 22 751 25 18 Drodzy komentatorzy, na tej stronie zwalczam przejawy braku szacunku dla bliźniego. Szacunek jest ważny skoro nie umiemy kochać. Myślenie grupowe i partyjnictwo - niemile widziane. Zapraszam wszystkich z ambicjami do suwerenności. Arnold i Polinezja Etiopskie drogi: Odcinek 1 Odcinek 2 Odcinek 3 Odcinek 4 Odcinek 5 Odcinek 6 Odcinek 7 Odcinek 8 Odcinek 9 Odcinek 10 Odcinek 11 Odcinek 12 Odcinek 13 Odcinek 14 Odcinek 15 Odcinek 16 Odcinek 17 Odcinek 18 Odcinek 19 Filipiny: Ania i Józef, czyli seks w małe wiosce Grobowce z pełnym wyposażeniem Synkretyczny taksówkarz

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości