Urzędnik z Sekcji Utraconych Bagaży i Nadziei lotniska w Bahar Darze (vel Bahir Darze) jest kompetentny i empatyczny. Ma wprawę. Zapisuje precyzyjnie, kolor, wymiary, cechy ogólne (wygląda jakby ktoś go psu z zadka wywlókł) oraz szczególne (majtające się pourywane troczki w kolorze czarnym, prawa kieszeń spięta agrafką).
– A, to na pewno się znajdzie– ucieszył się – nie musimy się martwić, przyleci następnym samolotem, a pan wieczorem odbierze go sobie w naszym biurze w centrum. A teraz, pozwoli pan życzyć sobie miłego pobytu, chętnie bym sobie jeszcze trochę z panem pogawędził, ale widzi pan tę kolejkę za sobą– nie pan jeden zagubił bagaż.
Samozwańczy, na oko szesnastoletni taksówkarz, którego imię brzmi w moich uszach jak Jarek-Semafor, wiezie mnie do hotelu, negocjując jednocześnie sprawę wycieczki po jeziorze Tana. Ma pecha – znam ceny i w dodatku chcę mieć cenę lepszą niż to sugeruje zachodni przewodnik i kwerenda internetowa.
– Dokwateruj mnie do łodzi z innymi ludźmi, nie muszę mieć całej dla siebie i nie będę płacił jak jakiś zatabaczony Amerykanin.
– [… ]
– Czy ci Polacy, zawsze muszą się tak wrednie targować. Jesteście w tym równie dobrzy jak my.
– Akurat, was to nikt nie przebije, i tak wiem swoje, frajersko przepłaciłem.
– Za wycieczkę niestety nie, narżnąłem cię tylko na taksówce, ale jeśli postawisz mi colę, to ci załatwię w hotelu etiopską cenę i będziesz do przodu.
Faktycznie, hotel ma wywieszony oficjalny cennik z dwoma, bardzo różniącymi się zawartością cenową rubryczkami; „krajowcy” i „cudzoziemcy”. U nas też tak było, wcale nie tak dawno.
W recepcji hotelu, noszącym nazwę miasta, wynegocjowuję jedyny, jak się zdaje, hotelowy ręcznik. Nie mam własnego. Mam: pieniądze, dokumenty, dwa aparaty fotograficzne, teleobiektyw, jedną książkę beletrystyczną i jedną popularno-naukową, przewodnik po Etiopii i Erytrei, zestaw map, discmana z płytą Miles Smiles Davisa w środku, gazetę z samolotu, pięć opakowań drażetek pomarańczowych do rozdawania nieletniej ludności tubylczej i ból głowy – realny, nie metaforyczny. Na tym, plus ubranie, które już nieco zbyt długo noszę na sobie, kończy się mój obecny stan posiadania. Reszta dobytku wala się gdzieś na lotnisku w Addis-Abebie, ale – nie musimy się martwić – jak mnie pouczył wesoły urzędnik. Faktycznie, mógł mieć rację – z zaskakująco pysznym lokalnym piwem Św. Jerzy w żołądku postulowana beztroska zaczyna nabierać sensu. Przecież spodnie i koszule zawsze mogę sobie kupić. Mydło też się znajdzie, więc Hakuna Matata, czy jakoś tam.
Mój hotel ma ciekawą architekturę. Są to cztery połączone parterowe pawilony ustawione w czworokąt, z obszernym patio pośrodku. Patio zajmują kawiarniane stoliki, ocienione kilkoma drzewami, oraz solidny bufet. Można zamówić niedrogi posiłek z restauracji i zjeść go na zewnątrz, przy stoliku przynależnym do swojego pokoju. Pokój zaś jest zupełnie zwyczajny. Czysty, może nie na tyle, żeby wpędzić gościa w zakłopotanie, ale znośnie. Obok jest niewielka łazienka, z prysznicem rurką pryskającą wodą o nieregulowalnej, bo pochodzącej z baniaka na dachu, a nie z nieczynnego, zdewastowanego boliera,temperaturze. Podobnie rozplanowanych hotelików jest w Etiopii sporo, ale „Bahir Dar” wyróżnia się dobrą kuchnią i atmosferą. Po zmroku do hotelu ściąga miejscowy beau monde, który tu, przy szklankach piwa, odbywa swoje gody. Pod stolikami uwijają się, obcesowo traktowane przez gości, tuziny kotów, gotowe przy ich byle nieuwadze ściągnąć coś ze stołu. Dowiaduję się, że hotelowa kuchnia od lat znajduje się w czołówce etiopskich rankingów.
– Zawsze jest kilkanaście potraw do wyboru, no i codziennie mamy świeże ryby i warzywa – chwali się kelner. Trzeba przyznać, że tych produktów nie marnują. Ale powiedzmy też od razu, że finezja tego gotowania jest porównywalna z tym, czym poczęstują nas w przeciętnym, przydrożnym, polskim barze. Co zatem czeka mnie z miejscach niekwalifikujących się do rankingu? Acha, miałem przecież schudnąć, czyli jest dobrze.
Na oględziny miasta nie mam teraz czasu, Jarek–Semafor ma dla mnie łódź. Trzeba iść na przystań, upewnić się, że boatman zna wynegocjowany program wycieczki i wypuścić się na jezioro Tana.
Na Jeziorze
Do wyznaczonej mi łodzi muszę przejść po chybotliwych dziobach innych jednostek i jakichś podejrzanej wiotkości deskach. Jedna z nich pęka, chyba na sam mój widok, i tylko jakimś cudem, przy pomocy rozpaczliwych figur baletowych, nie zwalam się do wody. Powoduje to kwik radości wagarujących na przystani dzieciaków i niewiele od nich starszego chłopaka, który okazał się moim przewoźnikiem. Przez następne cztery godziny jesteśmy skazani na swoje towarzystwo. Będziemy się porozumiewali przy pomocy pojedynczych słów, pomruków i gestów, trochę jak na filmie „Walka o ogień”.
Tana jest największym jeziorem w Etiopii. Znajduje się w północno-zachodniej części kraju na wysokości przekraczającej 1800 m n.p.m. Jego sława jest związana z faktem, iż rzeka z niego wypływająca nazywa się Nil Błękitny. Powierzchnia jeziora obejmuje wg większości źródeł od 3000 do 3500 km2 (coś jak trzydzieści naszych Śniardw) i zależy od ilości opadów w górach i na płaskowyżu Abisyńskim. Bez tych opadów nie mielibyśmy wielkich piramid, świątyń Luksoru i w ogóle cywilizacji egipskiej, ponieważ to one są odpowiedzialne za wylewy Nilu w dolnym jego biegu. Jezioro jest dość płytkie, nie przekracza 15 m głębokości. Obfituje w ryby, a rybołówstwo stanowi poważną gałąź lokalnej gospodarki. Żyją w nim krokodyle i hipopotamy, lecz ilość tych wielkich zwierząt jest tu niewielka, nieporównywalna do jezior i rzek południowej części kraju. Znacznie więcej jest ptaków; jezioro (i w ogóle cała Etiopia) jest mekką dla miłośników birdwatchingu. W papirusowych szuwarach i okolicznych zaroślach buduje swoje gniazda cała masa ptactwa wodnego – kaczki, wielkie czarne gęsi, kormorany, ibisy i przede wszystkim wielka ilość pelikanów, stanowiących „znak firmowy” tego miejsca.
Na jeziorze znajdują się liczne wyspy.Ukrywają się na nich przed najeźdźcami stareńkie monastyry i kościoły. Same nazwy tych obiektów robią wrażenie: Debre Maryam, Debre Libanos, Kebran Gabrael... Przechowywane są w nich skarby liturgiczne i historyczne, monastyry są też miejscem pochówku abisyńskich cesarzy. Tu przez kilkaset lat mieściło się centrum życia religijnego kraju i jego ostatni szaniec obrony. Tu znajdowały się najważniejsze szkoły teologiczne. Tu przechowywano Arkę Przymierza (lub coś, co jest za nią przez Kościół Etiopski uważane) przed przeniesieniem jej do Aksum, gdzie się według oficjalnych źródeł znajduje obecnie. Są jednak i tacy badacze legendy Arki, którzy twierdzą, że ona jest wciąż na jednej z tych wysp.
Monastyry. Jeśli ktoś się spodziewał wspaniałych warowni z wieżami i murami obronnymi, to będzie zawiedziony. Błogosławione mury świętych miejsc zrobione są z gliny i drewna. Okrągłe kościoły, częściowo wyplecione z gałęzi, wyglądają trochę, jak tymczasowe wiaty sanitarne na campingach. Gdzieniegdzie zachowały sie resztki starych fresków, lecz zwykle są toniewielkie fragmenty w bardzo złym stanie. Nic dziwnego– budowle takie muszą być często naprawiane, zwłaszcza po intensywnych deszczach. Pomieszczenia dla mnichów bardziej przypominają nasze obórki czy chlewiki; u wrażliwych turystów może to wywołać lekki szok.
Wnętrza kościołów robią większe wrażenie, ikony są piękne a mnisi chętnie pokazują swoje skarby: kilkusetletnie ręcznie iluminowane Biblie, przedmioty liturgiczne, szaty, złote korony, krzyże z drogocennych materiałów. Niektóre z zabytków są niekwestionowanymi dziełami sztukiobrazującymi tutejszą kulturę materialną sprzed wieków. Większość z pokazywanych przedmiotów wymaga już konserwacji, ich stanu nie poprawia na pewno ciągłe wyciąganie z szaf, pozwalanie turystom na wertowanie ksiąg i fotografowanie się ze średniowiecznymi krzyżami. Szczęśliwie, jak słyszę, te najcenniejsze rzeczy nie oglądają światła dziennego, a zwiedzający nie mają do nich dostępu.
Mnisi są sympatyczni i pomocni. My, turyści, kojarzymy im się zapewne z dostawą pieniędzy, więc na nasz widok oczy im się śmieją. Kler etiopski jest z reguły bardzo ubogi.Widząc któregoś dnia księdza samodzielnie orzącego pełne kamieni poletko w jakiejś dziurawej opończy i z gołą pupą na wierzchu,zrezygnowałem ze sfotografowania tak malowniczego obrazka. Wyzbyty własnego kontekstukulturowegobyłby ośmieszający. Insynuacje, jakobym życzył podobnego losu naszym księżom-biznesmenom, są całkowicie nieprawdziwe. Prawdą jest natomiast, że radosna i szczera pobożność tych biedaków jest w moich oczach cnotą heroiczną.
W programie mojej wycieczki po jeziorze, ustalonym z Jarkiem-Semaforem, są jeszcze dwa punkty: obejrzenie miejsca, którym Nil Błękitny wypływa z Tany iznalezienie hipopotamów. Jarek wspomniał, że hipopotamów nikt ostatnio w tej okolicy nie widział, więc żebym na nie specjalnie nie liczył. To nie jest zoo, jak powiedział. Jednak mój przewoźnik twierdzi ci innego. Niedawno był jeden, na pierwszym kilometrze Nilu. Przecinamy więc sporą zatokę, aby tam dotrzeć. W pewnym momencie na naszym kursie pojawiają się ludzie na łódeczkach wyplecionych z papirusów. Wiozą oni drewno z drugiego brzegu zatoki do swojej wioski– bagatela– 10 km wiosłowania. Te papirusowe czółna to tzw. tankwy, pływa się tu na nich od tysięcy lat. Przypuszczam, że krokodyle są za tym, aby ten środek transportu jak najdłużej pozostał w użyciu.
Wpływamy zielono-brunatnych wód jeziora na Nil,który błękitny jest tu też tylko z nazwy. No hippo, mówi mój przewoźnik i już chce wracać. Wstrzymuję go. Mój czas jeszcze się nie skończył, a miejsce jest urocze. Dziś jużwiem, że Nil Błękitny jest jedynie dopływem tego „głównego” Nilu, rodzącego się gdzieś na południe od jeziora Victorii. Dopływem najdłuższym, bo liczącym ok. 1400 km i niosącym 70% wód wszystkich dopływów tej rzeki. Ale jeszcze w szkole uczono mnie, że źródłem Nilu jest jezioro Tana, a każdy mieszkaniec Etiopii do dziś dana to słowo honoru.
Przewoźnik prosi, bym go obudził,gdy już mi się znudzi i układa się na pokładzie. Wkręcam teleobiektyw, bo przecież zaraz wynurzy się z wody mój pierwszy hipopotam. Okazał się on dobrze wychowanym stworzeniem i faktycznie wynurzył się, by mi pozować do fotografii. Przewoźnik, który ten incydent przespał, kręci z niedowierzaniem głową– no hippo, no hippo today. A ja się cieszę, wcale przecież nie mam pewności, że uda mi się dotrzeć na południe, gdzie takie widoki są codziennością.
Cdn.
Inne tematy w dziale Rozmaitości