Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski
198
BLOG

Etiopskimi drogami. Odcinek 13. Woda i dym

Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

 

Od rana mam pecha do ludzi. Stale ktoś się przyplątuje i usiłuje pomagać w sprawach żadnej pomocy nie wymagających albo zgłasza jakieś fantastyczne pretensje i roszczenia. Na przystanku autobusowym dzieci proszą mnie, abym pozwolił ich koledze pełnić rolę przewodnika.
 
Chłopak nie ma na czesne, niech pan się zgodzi.
 
Dobra, jest Wielki Tydzień, trzeba ludziom pomagać. Godzę się bez targowania na horrendalną stawkę i opłacenie chłopcu autobusu do Tis Isat (co mniej więcej oznacza „miejsce, gdzie woda dymi” – dla miłośników klasycznego rocka może być „smoke on the water”). Chcę dziś zobaczyć słynne wodospady na Nilu. W autobusie usiłuję rozmawiać z moim cicerone, dowiedzieć się jak wygląda jego życie, co sądzi o swojej przyszłości. Skoro mu płacę za nic-nie-robienie, to niech przynajmniej do mnie gada. Chłopię ma na imię Alex, a w przestrzeni czasu przyszłego interesuje go wyłącznie, czy zamierzam ewentualnie odwiedzić jego mamę, która może mi „ceremonialnie” zaparzyć kawę, i czy planuję dać mu jeszcze jakiś extra napiwek. Ponieważ nie mam takich planów, chłopak naburmusza się i milknie na amen.
 
Wydawnictwo Lonely Planet nie tai, że w Tis Isat będę musiał zapłacić za bilet wstępu do parku, w którego cenie jest kolejny, tym razem oficjalny przewodnik. To metoda walki z bezrobociem. Zrozumiała, choć dało by się wymyśleć jakieś bardziej racjonalne zajęcia. Nie można nie trafić nad wodospady, a przydałaby się czysta toaleta, jakiś mały bar, itp.
 
 
 
Po drodze mijamy wioskę Tis Isat, dziś szczególnie interesującą, bo to dzień targowy. Zjechało tu chyba pół Bahar Daru. Sprzedaje się głównie rozmaite ziarna, mąkę, sadzonki i zwierzęta. Po drodze pytam o cenę osła i okazuje się, że mógłbym go sobie kupić, nie rujnując całkiem budżetu. A może niezłym pomysłem byłoby zwiedzanie Afryki konno?
 
W końcu lezę, jak kompletny frajer, z dwoma przewodnikami, otoczony dodatkowo wianuszkiem dzieci, które usiłują mi sprzedawać jakieś koszmarne wyroby ludowe. Przez Nil przeprawiamy się na wschód od wioski po moście zbudowanym przez Portugalczyków około 1620 roku.
 
 
W XVI i na początku XVII wieku współpraca polityczna i gospodarcza Etiopii z Europą (zwłaszcza Portugalią i Hiszpanią), choć nacechowana podejrzliwością, była znacząca. Portugalscy żołnierze wspierali chrześcijańskich władców Etiopii podczas najazdów muzułmańskich sąsiadów, a Jezuici, jak to oni, usiłowali wprowadzić katolicyzm. Za panowania cesarza Susnyjosa (1607-1632) mieli nawet szanse na powodzenie swej misji – gdyby tylko nadeszła zapowiadana i bardzo potrzebna pomoc wojskowa z Europy, a oni sami postępowali bardziej dyplomatycznie. Stało się jednak inaczej, rozgorzały wojny religijne, cesarz abdykował, Jezuici zostali przepędzeni, a  „religia europejska”  skompromitowana i zakazana. Zauważmy jednak, że otwartość religijna Abisyńczyków była w owym czasie o niebo większa niż w Europie. Jeśli duchowni Etiopscy zapraszali katolików na swoje synody i dysputy i byli ciekawi teologii zachodu, to dyskurs religijny między katolicyzmem a prawosławiem w ówczesnej Polsce znamy z „rozmowy” kozaków ze św. Andrzejem Bobolą.
 
 
Tymczasem, po przemierzeniu mostu, wspinam się w po zboczu w sakramenckim upale i wciąż licznej asyście, jakbym to ja był bwana-kubwą co najmniej z Fleet Street. Po kilkunastu minutach słyszę szum, powietrze robi się nieco chłodniejsze, a za zakrętem, … ŁAŁ, jak mają w zwyczaju porykiwać prezenterzy audycji misyjnych w polskiej telewizji. Oczywiście, wodospady są wspaniałe. Łaski nie robią! Jakaś przedwieczna fascynacja zapisana w genach, może wówczas, gdy jako nomadzi przemierzaliśmy wyschnięte równiny, każe nam godzinami z lubością wgapiać się w wodę, zwłaszcza spadającą kaskadami. Pochrumkiwania moich nieocenionych „przewodników” dają do zrozumienia, żebym z tymi „godzinami” nie przesadzał. Szkoda. Przyjemnie byłoby posiedzieć samotnie, pokontemplować w takim teatrze natury. Jestem otoczony wodami spadającymi licznymi strugamiz trzydziestometrowego uskoku. Faktycznie woda tu dymi – w powietrzu jest tyle pary i drobinek wody że ochrona aparatu fotograficznego staje się priorytetową potrzebą.
 
Spacer kończy się przeprawą przez Nil ponad wodospadem. Tu wody są zielone, leniwe. Świeżo wykluty z Jeziora Tana Nil (po amharsku Abbaj), jeszcze nie wie co go czeka w drodze do Egiptu, że już za chwilę będzie musiał skakać w przepaść, że część jego wód zabierze hydroelektrownia a reszta zostanie rozbita na pył przez wulkaniczne skały.
 
 
Podobno są w tym miejscu dość liczne krokodyle.
Ale zupełnie niegroźne, dzieci się tu kąpią i nic się nie dzieje – informuje przewodnik.
Jedynym złowrogim stworem, jakiego spotykam na rzece, jest dzierżawca promu, który nie bacząc, że wynagrodzenie za jego usługę zostało już uwzględnionew cenie biletu, na co mam dowód na piśmie, każe mi płacić ponownie i kategorycznie odmawia pracy „za darmo”. Skoro tak, to chcę wracać z powrotem drogą, którą już raz przebyłem. To z kolei nie uśmiecha się „oficjalnemu” przewodnikowi, który „musi mnie pilnować”, pewnie żebym wodospadu nie popsuł, więc postanawia, że sam mnie odwiezie.  To  zaledwie początek przepychanki, bo nagle do rozmowy wtrąca się milczący od kilku godzin Alex, który z dumą oświadcza, że zarezerwował mi miejsce w autobusie powrotnym do Bahar za jedyne 90 birrów. Teraz już cholera mnie bierze i ryczę na łobuza, że sobie wypraszam, że o nic takiego go nie prosiłem, daję mu umówioną wcześniej kwotę i wsiadam do pierwszego wolnego autobusu za całe 6 birrów Tych pojazdów stoi tu zresztą kilkanaście, bo trzeba odwieźć do domu klientów targowiska. Za chwilę w autobusie mam płaczącego Alexa który pada na kolana i chlipie, że jest winien kierowcy 90 birrów.  Repertuar aktorski ma tak bogaty, że śmiało mógłby grać Papkina. To wrzeszczy jak potępieniec, to skamle, to znów twierdzi, że ja nie zrozumiałem, że on nie rozumiał … że ktoś go zabije. Uff, wcale nie jest mi do śmiechu. Mam wrażenie, że wszyscy pasażerowie patrzą na mnie jak na sławnego seryjnego mordercę i pedofila w jednej osobie. W końcu Alex prosi, żebym mu dał cokolwiek, choć trochę pieniędzy, żeby pokryć jego „stratę”. Nie mam już siły i daję mu dwudziestkę, żeby się odczepił, ale to oczywiście nie skutkuje. Straszę policją (której w wiosce nie ma) – nie robi wrażenia. Nagle Alex spostrzega, że jesteśmy obiektem zainteresowania jakiegoś starszego pana, który właśnie wszedł do autobusu. W tej samej milisekundzie powietrze zadrgało i tam gdzie był wcześniej Alex, teraz Alexa nie ma. Robi się cicho, nikt mnie nie molestuje, nikt nie ma pretensji, przeciwnie jakieś panie uśmiechają się do mnie miło, zgoła przepraszająco. Cud to chyba jakiś.
 
 
Godzinę później już w Bahar Darze wysiadam razem z moim wybawicielem i dziękuję mu z całego serca.
 
A tak, to był Alex, mój dawny uczeń. Bardzo zdolny chłopak, w ogóle się nie uczył, a wszystko pamiętał i miał zawsze dobre stopnie. Niestety od jakiegoś czasu nie chodzi do szkoły, woli pałętać po ulicach i naciągać ludzi. Widzi Pan, jest w tym trochę winy was – turystów, bo demoralizujecie te dzieciaki.
 
– Eee, chciałem komuś pomóc i…
 
– Tak, naturalnie, wierzę, etiopska bieda wciąż niestety robi wrażenie. Zresztą rodzina Alexa jest autentycznie biedna, więc może w sumie nie stało się źle. Cóż, na drugi raz proszę rozumniej wybierać sposoby pomocy. Powodzenia.
 
Zdołowany wracam do hotelu. Upiorny Alex, nauczycielska reprymenda, nieprzespane dwie noce, zmiana klimatu i trybu życia sprawiają, że nie idę, lecz się snuję. Nawykowo robię zdjęcia drzew i ptaków. Nagle podchodzi jakiś jegomość. Jeszcze nie zdążył nic powiedzieć, a już wiem, że będą kłopoty – idę jak pijany, a według zasad wiktymologii osłabiony osobnik prosi się o atak.
 
Ty zrobiłeś zdjęcie mojego biura, proszę płacić lub idziemy na policję!
 
–  Zatem wybieram policję.
 
– Ostrzegam, mój kuzyn jest szefem policji
 
– To się świetnie składa, godzinę temu jadłem z nim obiad.
 
– A skąd jesteś?
 
– A co, teraz  z kolei mam przyjemność z urzędem meldunkowym?… No dobra, z Polski, i co z tego?
 
– Ach, a ja mam przyjaciół w Polsce, bardzo, bardzo bliskich przyjaciół, popatrz oto ich  adresy.
 
Faktycznie ma w kajecie kilka polskich nazwisk i adresów. Ale mnie już nie interesuje ten greps.
 
– To co idziemy na policję, bo jeśli nie, to spadaj kolego.
 
 
 
*   *   *
Wieczorem znów spaceruję po mieście. Przechodzę obok biura panny Betlejem. Mała szpileczka kłuje w serce. Pewnie ma dziesięciu braci w typie Alexa, a mama znów w ciąży  myśli sobie ostrożny pan Dariusz. Nie bądź głupi – to była arystokratka ­– sepleni we mnie kilkunastoletni Darek i jeszcze mnie łajdak poucza – w życiu żałuje się tylko tego, czego się nie zrobiło! Nie słucham żadnego z nich, decyzja zapadła, żadnej randki nie będzie. Jutro rano jadę do Gonderu, a panna B. pozostanie wspomnieniem.
 
W Bahar Darze jest niewielki, kilkudziesięciometrowy fragment bulwaru nad Jeziorem. Można napić się tu piwa lub coli, pogapić na pelikany. Pelikany są w porządku, zawsze można na nich polegać, a ja mam w kieszeni kajzerkę, jeszcze z Polski, jestem więc dla nich  równie atrakcyjny jak one dla mnie. W zapadającym zmroku jezioro Tana wygląda jakoś dziwnie mazursko.
 
Obok mnie rozsiadła się wycieczka z Polski. Kończą już objazd Etiopii, opowiadają sobie własne przygody, przekomarzają się. Są pobudzeni i głośni jak niegdyś Niemcy z NRD na naszych campingach. Ale ja mam już dość ludzi na dziś, wszelkich ludzi, niezależnie od narodowości. Ludzkość proszona jest o danie mi świętego spokoju do jutrzejszego poranka. Jedna z pań pyta mnie – po angielsku – czy piwo można zamówić tutaj, czy trzeba po nie iść. Można zamówić, dziewczyna zbiera zamówienia co kilka minut – odpowiadam w rodzimym języku.
 
O, to pan mówi po polsku? – dziwi się niewiasta, a mnie nie wiadomo czemu to pytanie wyprowadza z równowagi. Dlaczego nie zostałem uznany po prostu za Polaka, lecz tylko za „mówiącego po polsku” nie-wiadomo-kogo, może Eskimosa lub Tuarega.
 
Nie, proszę Pani, to zupełnie inny język, przypadkowo tylko posiadający identyczne słownictwo, gramatykę i składnię jak polski. We wszechświecie takie zbieżności zdarzają się na każdym kroku, a teraz przepraszam najmocniej.
 
Słyszę jeszcze tylko zdumione „Popatrz Kryśka, ale dziwak”. Tymczasem dziwak chce już tylko spać, może dziś się uda? Jutro pobudka o piątej i w drogę do Gonderu.

Polecam się: Dariusz Kozłowski. Cała Nadzieja w korupcji. Felietony i rysunki. Łomianki, Wydawnictwo LTW, 2013, s. 208. Zamówienia: http://www.ltw.com.pl, tel. +48 22 751 25 18 Drodzy komentatorzy, na tej stronie zwalczam przejawy braku szacunku dla bliźniego. Szacunek jest ważny skoro nie umiemy kochać. Myślenie grupowe i partyjnictwo - niemile widziane. Zapraszam wszystkich z ambicjami do suwerenności. Arnold i Polinezja Etiopskie drogi: Odcinek 1 Odcinek 2 Odcinek 3 Odcinek 4 Odcinek 5 Odcinek 6 Odcinek 7 Odcinek 8 Odcinek 9 Odcinek 10 Odcinek 11 Odcinek 12 Odcinek 13 Odcinek 14 Odcinek 15 Odcinek 16 Odcinek 17 Odcinek 18 Odcinek 19 Filipiny: Ania i Józef, czyli seks w małe wiosce Grobowce z pełnym wyposażeniem Synkretyczny taksówkarz

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości