Piąta rano. Szybkie mycie, łyk wody i na dworzec. Żeby mieć pewność miejsca w autobusie trzeba być tam o szóstej. Tak mi powiedziała pani recepcjonistka, ale chyba nie wiedziała co mówi. Kwadrans przed szóstą jest wciąż czarna noc, hotel zamknięty niczym Fort Knox w czasach, kiedy jeszcze było tam złoto. Budzę jakiegoś ciecia - z kłopotami, ale otwiera. Na ulicach żywego ducha. Idę ciemnymi ulicami – ostatni człowiek w wymarłym świecie. Nagle zaczyna swoje nawoływanie muezin, niby nic nowego, bo w środku nocy też się darł – dziś podobno jest ważne muzułmańskie święto – ale od razu czuję się raźniej. „Uratowani! Muezin! (w oryginale był, zdaje się, bocian). Jak on żyje, to my też możemy!”. Ale oto i z kościoła koptyjskiego dobiegają przeciągłe zaśpiewy. Przez chwilę trwa rywalizacja, kto głośniej i żałośniej, ale walka to nierówna - Koptowie włączają nagłośnienie w całym mieście. W Bahar Darze są na ulicach głośniki, takie jakie pamiętam z Czechosłowacji czasów Husaka, i przez te głośniki transmitowana jest poranna msza. Jest to msza śpiewana i to, najoględniej mówiąc, śpiewana źle.
Na odgłos modlitw, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki w photoshopie miasto wypełnia się ludźmi, i to nie pojedynczymi osobami, lecz od razu tłumem. Im bliżej dworca, tym bardziej ten tłum gęstnieje. Od razu zostaję wyłowiony przez autobusowych naganiaczy, Tak jestem skupiony na nieprzepłacaniu, że wierzę naganiaczowi na słowo, iż autobus zaraz odjedzie. Tymczasem stoi on sobie spokojnie kolejne półtorej godziny, pozwalając mi na wysłuchanie przez głośniki całej liturgii koptyjskiej w starożytnym języku gyzz. Język ten jawił mi się do niedawna jako coś ekstremalnie egzotyczno-bajkowego, jakież było więc moje zdumienie, gdy po powrocie do kraju, na półce maleńkiego antykwariatu w Warszawie zobaczyłem książkę Witolda Brzuskiego pt. „Gramatyka języka gyyz”.Dziś żałuję, że nie kupiłem jej mojemu Tacie, który zna już większość języków świata, ze szczególnym uwzględnieniem bajkowych i egzotycznych. Tak czy siak, można się tego gyyz uczyć także w Polsce, gdyby ktoś miał ochotę.

Nie chcę psuć kierowcy modlitewnego nastroju, jednak pytam, kiedy wreszcie pojedziemy. „Jak to kiedy? Jak tylko będę miał komplet.” Gdy wreszcie ruszamy, wypełniony po brzegi pojazd zostawia licznych chętnych, czekających bez wielkiej nadziei na kolejnych przystankach.
Szosa świetna, asfalt twardy, równy, żadnych dziur, żadnych mozolnych remontów, jedynie z poboczami słabo. Bus pędzi śmiało – zbyt śmiało – wymijając płachty z suszącym się na drodze ziarnem, stada bydła i zapracowane osiołki. Zapracowane są także dzieci – to one handlują, pasą zwierzęta, przenoszą ładunki. Kobiety usiłują coś gotować na przydomowych ogniskach z suchej trawy i odrobinki drewna, lub piorą w niewielkich strumykach. Czy religia zabrania pracować mężczyznom? Jakoś nie mogę żadnego z nich przyłapać na wykonywaniu czynności choćby luźno kojarzących się z pracą. Po trzech godzinach jazdy wśród malowniczych krajobrazów jesteśmy na miejscu.
Gonder, mimo że obrośnięty dzielnicami z blachy i dykty, ma w sobie tę królewską dostojność dawnych stolic. Jest pięknie położony w szerokiej górskiej dolinie. W gorącym powietrzu czuje się także chłodniejsze podmuchy wiatru, który zapowiada bliskość wysokich gór.

Melduję się w hotelu Bahr Pension. Jest lekko hardcorowo, ale za to tanio. Otrzymuję duży, pomalowany na olejno, brudny pokój, z wielkim, potwornie skrzypiącym łożem stojącym w kącie. Jest tylko to łóżko, jedno krzesło i mała szafka pod jedynym, wąskim oknem. Reszta, czyli 90% pomieszczenia, jest pusta. O łazience na końcu korytarza lepiej nie wspominać. Więc nie wspominam. Nad hotelem kołują dziesiątki sokołów – nie, to nie sępy, dobrze sprawdziłem.
Jedyni pracownicy hotelu to koścista staruszka, mozolnie piorąca pościel w balii oraz chłopak z recepcji, z blizną w kształcie krzyża na czole. Po chwili rozmowy czuję, że mogę zapytać go o tę bliznę.
– Znak jak znak… krzyż, jestem Chrześcijaninem.
– Tak, ja też, ale …
– Ty masz krzyżyk na szyi, a ja na czole, mojego nikt mi nie odbierze.
– Chroni cię?
– Chyba tak, na co diabłu ktoś z krzyżem na czole.
– Jak to zostało zrobione?
– Normalnie nożem, a jak myślałeś?
Uśmiecham się szeroko – Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a ja, jak widzisz, jestem raczej ciekawski, więc może mój krzyżyk nie chroni tak dobrze, jak twój.
– Jak chcesz mieć taki jak mój, to nie ma problemu, pięć minut roboty i jeszcze kilka dni odpowiedniej pielęgnacji, żeby znak było dobrze widać.
– Kilka dni? No to się jednak nie zdecyduję.
– Wiesz, gdybyś nie był Chrześcijaninem, to w ogóle bym z tobą nie gadał. Ale wy, Europejczycy, niby jesteście Chrześcijanie, ale tacy zbyt miękcy. Gdybyś zmienił zdanie, wiesz gdzie mnie szukać.
Zrobiło się późno, zabytki Gonderu, ze wspaniałym zamkiem na czele, zostawię sobie na jutro. Dziś jadę do wioski Falaszów.

Falaszowie lub Felaszowie, co w staroetiopskim oznacza „uchodźcy”, uważają się za potomków króla Salomona i królowej Saby, którzy przywędrowali do Etiopii pod przywództwem Menelika, syna królewskiej pary. Mieli oni zabrać ze sobą Arkę Przymierza. Są w większości wyznawcami Judaizmu i uważają się za jedno z plemion Izraela – sami nazywają siebie Beta Israel (Dom Izraela).
Falaszowie nie znali hebrajskiego, a ich liturgia, tak jak liturgia kościoła etiopskiego, jest odprawiana w języku staroetiopskim, czyli w tym samym gyyz, z którego brzmieniem miałem okazję obcować przez cały poranek.
Nie trzeba sięgać aż do króla Salomona– na terenie Etiopii oraz znajdującego się za cieśniną Adeńską Jemenu judaistyczne królestwa istniały w starożytności przez stulecia. Później Etiopia została schrystianizowana przez Greków (w IV w.), a Jemen uległ presji Islamu. Falaszowie są zapewne reliktem starożytności przedchrześcijańskiej, ludem, który nie zmienił wiary. Ich Judaizm jest pierwotny, znają Torę (Pięcioksiąg Mojżeszowy) i własny kanon ksiąg starotestamentowych. Odcięci od głównych nurtów swojej religii nie poznali Talmudu, nie znają więc prawa żydowskiego. Badania genetyczne dowodzą, że najbliższy Falaszom genotyp posiada lud Somali. Są oni zatem ludem kuszyckim, nie semickim (jak np. Amharowie), ich związek ze światem żydowskim jest więc jedynie kulturowy. Mimo to zostali oni formalnie uznani przez państwo Izrael za dziesiąte, zaginione plemię Izraela i podlegają „prawu powrotu”. Korzystając z niego wiele tysięcy Falaszów wyemigrowało do Izraela w poszukiwaniu lepszego życia. Izrael przeprowadził w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku dwie wielkie operacje humanitarne, w ramach których niemal 30 tysięcy „czarnych Żydów” znalazło w jego granicach schronienie przed klęską głodu. Dziś znacznie łatwiej spotkać Falasza nad Jordanem niż nad Nilem.

Naturalnie pojawia się samozwańczy przewodnik.
– Nazywam się Salomon i jestem trochę Żydem. Jeśli Pan weźmie taksówkę mojego brata, to ja będę pańskim przewodnikiem. Za darmo, bo brat się ze mną podzieli.
Może to i dobry pomysł, myślę sobie, niepomny wczorajszego postanowienia o pędzeniu wszelkich przewodników w najodleglejsze rejony piekieł, zaoszczędziłem wybierając tani hotel….
– Więc ile kosztuje ta taksówka?
– Jak panu powiedziałem sam jestem częściowo…. no znaczy, jeden z moich dziadków był Falaszem, Mógłbym więc jechać do Izraela, może nawet kiedyś pojadę, mimo, że jestem prawosławny. Mam piętnaście lat i chcę zostać dziennikarzem. Znam angielski (prawda, mówi chyba lepiej ode mnie), hiszpański(półprawda), francuski (trzy słowa) i włoski (łgarstwo zupełne!).Z tymi Falaszami, to trochę ściema –Salomon uczciwie wypełnia obowiązki przewodnika gadając jak nakręcony – w tej wiosce, do której jedziemy, została tylko jedna stara babcia – prawdziwa Żydówka. Wszyscy wyjechali, ona została pilnować grobów. Nie zobaczy jej Pan, ona nie rozmawia z obcymi.
– To kto tam mieszka?
– Ziemię dostali krewni, albo nawet sąsiedzi tych co wyjechali. To są tacy ludzie jak ja, prawosławni, czasem w jakiejś części Żydzi… Ale tak naprawdę to nie ma już Żydów w Gonderze. Może gdzieś dalej, w górach? Tak powiedział do mnie czarnoskóry chłopiec, nie znający historii mojego kraju, a dla mnie te słowa zabrzmiały w metrum wiersza Słonimskiego „Nie ma już żydowskich miasteczek”.

Wioska jest sklecona z gliny i patyków, co daje obraz biedy panującej wśród Falaszów. Prymitywne, wykonane „pod turystów” malunki naścienne, różne gwiazdy Dawida i lwy Syjonu odróżniają ją od wiosek zamieszkałych przez afrykańskich gojów.
Idziemy do małej fabryczki ceramiki. Ceramika falaska była niegdyś bardzo znana, potem, na skutek emigracji, sztuka ta zaczęła popadać w zapomnienie. Nie wiem, jaki dobry, japoński duch odwiedził tę wioskę, musiał to być miłośnik ceramiki, który otarł się o geniusz. Wymyślił bowiem i wdrożył w życie program restytucji tej sztuki. Dzięki japońskim pieniądzom ocalono stare wzory, pozyskano wiedzę o technikach i zbudowano ten niewielki zakład pracy. Dzięki temu kilkanaście rodzin ma z czego żyć, a dawna sztuka nie umarła doszczętnie. Tak jedna wielka kultura ceramiczna wsparła inną. Panie pracujące w tej farfurni (panowie znów jakoś nie pracują) na podkoszulkach mają napis dziękczynny dla ambasady Japonii. Dołączam się do tych wyrazów wdzięczności kupując kafelek z gwiazdą Dawida– spodoba się Małgosi, która właśnie kupuje mieszkanie w starym, pożydowskim domu na Pradze.

Proszę Salomona, żeby zaprowadził mnie do synagogi. To też jest gliniana chatka, nie wiele większa od innych. Niestety nie możemy dostać się do jej wnętrza. Chcę poszukać kogoś, kto ma klucz. Po chwili Salomon łapie mnie za rękę i ciągnie w kierunku taksówki. Początkowo się opieram, lecz zaraz mi to przechodzi. Po chwili obaj wiejemy co sił w nogach, gonieni przez oddział frankensztajnów, sztywnych, obdartych i powiewających jakimiś bandażami. O Matko! Niedopilnowane przez ostatnią Żydówkę-staruszkę groby otworzyły się i teraz nieboszczycy mnie gonią! Albo dybuki jakieś afrykańskie! Potwory usiłują biec za nami, (co, na szczęście, słabo im idzie), wymachują kijami i wrzeszczą (w czym są znacznie lepsi). Brat Salomona widząc, co się święci, podjeżdża do nas kontrkursem. Od razu tyłem, by nie musieć zawracać, a potem z wizgiem opon startuje na tyle szybko, aby nie oberwać kamieniem. Już w samochodzie oglądam się za siebie, dopiero teraz widzę, że to nie interwencja sił piekielnych lecz całkiem ziemscy mężczyźni, mieszkańcy tej wioski, może nieco niekompletnie ubrani, za to najkompletniej w świecie zalani w pestkę.
– Salomonie… dlaczego oni chcieli nas… pozabijać?
– Nie, pozabijać to nie. Oni chcieli się napić z Panem piwa, mają tu takie wioskowe, nie smakowałoby Panu.
– Przerażająco gościnni ludzie!
– Nie tak bardzo gościnni, onichcieli, zdaje się, pić to piwo za pańskie pieniądze. Jesteśmy po prostu za późno, rano daje się jeszcze z nimi rozmawiać, po południu już nie, bo jeśli tylko mają za co, piją do oporu. Alkoholizm to tutaj istotny problem społeczny – stwierdza młody kandydat na dziennikarza tonem spikera wiadomości.

Proszę, żeby zamiast do miasta, kierowca zawiózł mnie na szczyt wzgórza. Jest tam hotel, z którego tarasu rozpościera się panorama Gonderu. Podziwiam widok, a jednocześnie planuję jutrzejszy dzień. To lepsze niż mapa. Sięgam też do portfela, by wspomóc nieco edukacyjne wysiłki Salomona, z którym chcę się już pożegnać. Dobrze mi się przysłużył, wyrywając mnie z rąk oprawców piwnych.

– Proszę Pana, ja nie chcę pieniędzy. Moim marzeniem jest słownik angielski. Może Pan mi go kupić ?
– Salomonie – mówię, dając mu kilka euro – masz pieniądze, rób z nimi co chcesz, ale powiedz szczerze, gdybym ci kupił ten słownik, to czy pięć minut później nie oddałbyś go księgarzowi za połowę ceny ?
– … jeśli Pan wie, to po co Pan pyta?... Mam jeszcze prośbę. Gdyby Pan spotkał mojego brata, proszę mu nic nie mówić o tych euro, inaczej rodzina by mi je zabrała
.
– Pytam, bo nie chcę wspomagać księgarni, a bratu nic nie powiem.

Gdy po długim spacerze zbliżam się do hotelu, podjeżdża taksówka.
– Przepraszam, mały mówi, że nie dał mu Pan napiwku, ale chyba kłamie, co nie? Nagle okazuje się, że kierowca też mówi trochę po angielsku.
– Nie uważam, żebym miał taki obowiązek, nieźle zarobiliście przecież za kurs.
– Ale turyści często dają coś extra, pytam, bo ten mały to chyba największy oszust w Gonderze, od razu widać, że Żyd.
– …???
– To brat przyrodni. Mamy różnych ojców.
A ja sobie myślę, że z tego Salomona będą ludzie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości