Ukwiecone są stopy wędrowca, ciało jego kwitnące i owocne
Wszystkie jego grzechy leżą zabite przez trudy wędrówki
Wędrowiec miód znajduje, wędrowiec słodki owoc udumbary [figowca]
Spójrz na wspaniałość słońca, które wędruje nieznużenie.1
Kuala Lumpur
W stolicy Malezji było cudnie i nerwowo. Godzinami chodziłem po niej w zachwycie, ale wewnątrz narastała złość. Cóż, jestem cholerykiem, okazjonalnym. Tacy są ponoć szczególnie niebezpieczni. Miesiącami funkcjonuję bezkonfliktowo, uśmiecham się do Świata i głaszczę bliźnich. Ale w głębi zbiera się burza. Zbiera się, zbiera, aż znajduje się powód – podkreślam powód, nie pretekst – i dobrotliwy starszy pan zmienia się w tornado klasy trzeciej. Taki „cholericzny napad” – jakby to nazwał Tuwim – wyzwolił się we mnie, akurat tu w „Key El”, po zwiedzeniu po kolei kilku miast wschodniej i południowo-wschodniej Azji. Zapiski z tego wydarzenia, odszukane w otchłaniach notesu, brzmią tak:
Mam tego dość! Państwo wielkości Polski i wcale nie bogatsze, i miejscowość wielkości Warszawy, ale „miasta w mieście” jest tu tak z pięćdziesiąt razy więcej. To kolejne, nie wiem już które „Trumbu Lumbu”, przy którym moje miasto kuca tak, że prawie go nie ma. Przecie widać, że połowa tego wszystkiego, co tu nabudowano ma góra pięć lat. Oni zrobili to wszystko dosłownie przed chwilą. Ciekawe ile by wybudowali w Polsce od 1989 roku? Ile obwodnic otaczałoby Warszawę, ile autostrad by się z nimi łączyło, na ilu poziomach krzyżowały by się linie metra, skoro wybrano metro. A myśmy pokoleniami udręczonego narodu walczyli o odbudowę stolicy. Aleśmy się [ordynarne przekleństwo] nawalczyli! Moja Warszawa, to wciąż zasmarkany przysiółek, który „Chińcyki”, także te malajskie z uśmiechem na ustach postawiłyby w parę lat. No, ale tu nie ma korupcji (kara śmierci) i jest prawdziwy kapitalizm, a nie tylko dla wybranych… Piękne, żywe miasto, Wstydzę się Warszawy!
Mój papierowy przewodnik powiada, że największą atrakcją Kuala Lumpur są jaskinie Batu. To nieprawda, największą atrakcją tego miasta jest samo miasto, z olbrzymimi wieżowcami i przytulnym China Town, z ultranowoczesnością i kawałkiem lasu deszczowego pod wieżą telewizyjną, gdzie dziewczyna z organizacji ekologicznej tłumaczyła mi jak powiązane z wegetacją roślin są trasy dzikich słoni, a jej chłopak, gdy mu się zwierzyłem, że kolekcjonuję malajskie krisy, pokazał mi liście służące do czyszczenia z krwi ich płomienistych głowni. Miasto z tysiącami ulicznych barów chińskich, hinduskich, malajskich, gdzie można zjeść lepiej niż w najlepszej restauracji a smak „satajów”, genialnych małych szaszłyczków, śni się później latami. Żeby nie przywoływać stanu złości na moją ukochaną, bezczeszczoną przez urzędników, Warszawę, ani nie wzbudzać zbyt intensywnych wspomnień orgii kulinarnych, skoro się w międzyczasie przeszło na dietę niebezpiecznie bliską wegetariańskiej, zajrzyjmy lepiej do jaskiń Batu. Zwłaszcza, że faktycznie warto. Można przy okazji przejść bezpłatny kurs ikonografii mitologicznej hinduizmu.
Batu
Wpierw trzeba wyjechać z centrum, cel umiejscowiony jest zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od niego. Można, tak jak ja, skorzystać z miejskiego autobusu (linia 11) lub nowoczesnego pociągu (komuter).
Główna świątynia jest wysoko nad nami, tu na dole, gdzie zatrzymują się autobusy znajduje się zaledwie kilka kolorowych pawilonów świątynnych. Na ich dachach przesiadują stada gołębi skalnych. Baseny z rybami i żółwiami harmonizują energie żywiołem wody. Wszystko to jest zdominowane przez ogromną złotą statuę Murugana (zwanego tu Subramaniamem), szczególnie cenionego przez Tamilów boga wojny, nazywanego „bogiem Tamilów”. Cały ten ośrodek zbudowany jest na jego cześć. Z reguły przedstawia się go jako czerwonoskórego mężczyznę, czasem sześciogłowego i wielorękiego, siedzącego na niebieskim pawiu, reprezentującym przezwyciężenie ego. Tutaj stoi z nieodłączną włócznią, którą pokonał Asurów, niby kilkunastopiętrowy, złocisty wieżowiec. Statua nie jest stara, ukończono ją w 2006 roku.
Teraz trzeba wejść na 272 schody. Jako mieszkaniec bezwindowego bloku epoki środkowego Gomułki, mam handicap. Idzie się po tych schodach w szpalerze i w konwoju makaków. Dziesiątki małp, do których w innych miejscach nie należy się zbliżać, tu same przyłażą, ocierają się o ludzi, dopominając się o smakołyki. Podobno czasem bywają nazbyt natarczywe. Nikt nie przegania, tych świętych kuzynów Hanumana. Małpi towarzysz broni, doradca i wyznawca Ramy ma tutaj także swoją świątynię. Legendarna siła tego boskiego bohatera pochodzić miała ze stosowania rygorystycznego celibatu, jego zręczni, długoogoniaści kuzyni odrzucają takie pomysły ze wstrętem, a odrzucając nie zważają ani na strefy sakrum ani ciżbę ludzi. Może dlatego zamiast zwalczać demony i przenosić góry muszą żebrać o orzeszki. Przynajmniej za to nie grozi im klęska demograficzna.
Zanim przybysze z indyjskiego Tamilandu, którzy w dziewiętnastym stuleciu znaleźli pracę na malajskich plantacjach, odkryli dla celów kultu, te olbrzymie, wypłukane w wapiennej skale, jaskinie, były one wykorzystywane, jako tymczasowe schronienie, przez myśliwych z rdzennego plemienia Temuan. W górskich lasach Półwyspu Malajskiego do dziś żyją autochtoniczne ludy zwane Orang Asli. Są to w większości, negryci nieco podobni do australijskich Aborygenów albo protomalajowie. W niedalekim Gombak jest muzeum poświęcone ich kulturze. Mam dla nich szczególny szacunek, jako odległych sojuszników. Otóż, po drugiej wojnie światowej w ich lasach ulokowały się oddziały partyzantki komunistycznej, pragnące przerobić Federację Malajską na coś w rodzaju Północnej Korei lub Kampuczy czerwonych Khmerów. W gęstwinie nowoczesna broń nie stanowi jednak tak wielkiej przewagi, jak znajomość terenu. Tubylcy stali się nie tylko doskonałymi przewodnikami dla zwalczającej komunistów armii federacyjnej, ale i sami atakowali znienacka obozy i patrole "czerwonych" pojawiając się i znikając jak duchy.
Po myśliwych jaskinie przejęli na jakiś czas handlarze guanem, a gdy oczyścili wreszcie je z tego cenionego, naturalnego nawozu, wprowadzili się tu wyznawcy Brahmy, Wisznu i Śiwy. Od lat 90. XIX w. co roku, pod koniec stycznia lub na początku lutego na pamiątkę dnia, w którym Murugan otrzymał swą boską włócznię, odbywa się tu festiwal Thaipusam. Przybywa nań zwykle kilkaset tysięcy wyznawców (bhakti) oraz ciekawych ich obrzędów i cierpień turystów. Kolorowy orszak sunąc w stronę świątyń pełen jest osób zadających sobie krwawą pokutę. W nadziei na przebaczenie i łaski kaleczą swoje ciała, szpikulcami przebijają sobie policzki, języki, ramiona. Na dziesiątkach haczyków wbitych w plecy i torsy ciągną wózki lub dźwigają ciężary, baldachimy, ozdoby. Ofiarowują dewom swój ból. Kobiety, też często poprzebijane ostrzami dźwigają dzbany mleka dla bóstw.
Gdy ongi Władca świata, stworzył istoty i Ofiarę, rzekł im: „Przez nią rozmnażajcie się, niech ona dla was będzie krową obfitości”.
Karmcie nią bogów, i niechaj bogowie podtrzymują wasze życie. Przez tę wzajemną pomoc otrzymacie szczęście najwyższe.
Albowiem żywieni Ofiarą, bogowie dadzą Wam pokarm, którego żądacie. Kto nie złożywszy im naprzód ofiary, je pożywienie, które od nich otrzymał, jest złodziejem. [Bhagawadgita].2
Nie widziałem tego święta i nie żałuję. Mimo ekstremalnej egzotyki festiwalu – w końcu u nas policzki przebijają sobie tylko prokuratorzy – i mimo jego fotograficznego potencjału, nie żałuję. Ludzie przysparzają sobie wzajemnie wystarczająco wiele zła a i los nas wszak nie oszczędza. Dlaczego bogowie mieliby znajdować upodobanie w działaniach, które powiększają ilość cierpień a nie łagodzą je i ułatwiają naszą ziemską wędrówkę? Gdyby ludzie zamiast dręczyć innych a potem, w ramach ekspiacji, samych siebie, popracowali na rzecz bliźnich, świat doprawdy byłby lepszy… Ale, nie będziemy wychowywać hinduistów, a autorniechzadba lepiej o własną duszę.
Katedra
Główna świątynia to naturalna jaskinia, wysoka i szeroka na sto metrów a długa na czterysta. Imponująca naturalna katedra. Wśród kaplic płonią ognie. Na dole można kupić kostki paliwa, by je podtrzymać. Nie kupiłem, a potem tylko stałem i gapiłem się w ogień.
Najpierw pouczył go ogień Garhapatja [jeden z trzech świętych, nigdy nie gasnących ogni ofiarnych]„Ziemia, ogień pokarm i słońce to ów purusza[człowiek], którego widać w słońcu. A on to ja, to właśnie ja”.
„Kto go uwielbia, wiedząc o tym, ten odrzuca od siebie precz wszelki niedobry czar, świat zdobywa, pełny żywot osiąga, długo żyje i jego potomstwo nie wymiera. Pożytek mamy w tym i tamtym świecie z tego, który, o tym wiedząc, uwielbia puruszę w słońcu”.3
Podszedł do mnie roześmiany Hindus:
Koniecznie trzeba wrzucić klika kostek i wypowiedzieć życzenie, bo tu zawsze się spełnia. Wiem, co mówię. Na szczęście dziś nie zużyłem wszystkiego na własne intencje, oddam resztę Tobie, nie będziesz przecież biegać po tych schodach w te i nazad.
Niewysławiony, Niepojęty, jak dziwnie ludzie wyobrażają sobie Ciebie. Rozdzielają Cię na aspekty i wcielenia. Czczą w wizerunkach i opowieściach, na miliony sposobów, może słusznie skoro przenikasz wszystko. Tak chciałbym poznać Cię, teraz, po tej stronie życia i rozpoznawać we wszystkim, jak w chwili gdy zdecydowałeś się zabrać mnie na krótką przechadzkę i pozostawić w tęsknocie.
Wrzuciłem połowę ofiarowanych mi kostek do ognia i poprosiłem o coś najzupełniej ziemskiego, żadne tam metafizyki. Resztę kostek oddałem młodemu Anglikowi, który uczy swego języka w sąsiedniej Tajlandii. A moja prośba? Nie spełniła się… jeszcze. Ale przecież na pewno się spełni, jeśli tylko, wzorem Joska ze starego szmoncesu, dam Opaczności szansę i wypełnię los.
Przeto więc, nie łącząc się ze swoim czynem, dokonaj dzieła, któregoś dokonać powinien; albowiem spełniając je z samozaparciem, osiągniesz cel najwyższy. [Bhagawadgita]2
Ikonografia
W kilku połączonych bocznych jaskiniach znajdują się galerie rzeźb i niewielkie świątynki dedykowane prominentom indyjskiego panteonu. Setki wielobarwnych posągów częściowo są nawet pogrupowane tematyczne, podzielone na kategorie; tu inkarnacje Wisznu, tam Śiwy. Jedna z „galerii” przedstawia postacie i wydarzenia opisane w Ramajanie. Inne, osobistości wspominane częściej w Mahabharacie, Wedach, czy Puranach. Są też pomniki legendowych twórców, wielkich sanskryckich eposów. W jednym miejscu zebrano ziemskie dzieje Kriszny… Oto rydwan Ardżuny, gdzie Kriszna udzielił mu pouczenia na temat etyki wojennej.
Dusza zamieszkuje niedostępna ciosom we wszystkich ciałach żyjących, o Bharato; nie możesz jednak płakać nad wszystkimi tymi istotami.
Przeto rozważ swój obowiązek i nie drżyj; nie masz bowiem nic lepszego dla kszatrii [członka stanu rycerzy i władców – przyp. d.k.], niż wojna sprawiedliwa.[Bhagawadgita]2
Dla mnie Mahabharata, z której pochodzi ten cytat, jest przede wszystkim wspaniałym dowodem rycerskości, honoru i dumy dawnych Arjów, ale też ich chytrości, podstępności i skłonności do fałszu. To przymioty i wady uniwersalne, ale coś mi mówi że Polsce, ze względu na jej dzieje, powinny być szczególnie dobrze zrozumiałe.
Bezlik postaci powoduje zawrót głowy. Tu boski, słoniokształtny mędrzec Ganeśia, patron uczonych i nauczycieli, zaprzeczając utartemu przekonaniu o lęku słoni przed myszami, ujeżdża swego szczurzego wierzchowca. Tam koniogłowy Kalki, awatar Wisznu stoi obok Kriszny, innego wcielenia tego bóstwa, oczekując na czas swego apokaliptycznego objawienia się Światu. Mahawisznu, absolutny aspekt Wisznu, miast na „oceanie przyczyn” spoczywa na zwojach królewskiej kobry. Błękitnozielony Śiwa tańczy na głowie demona niewiedzy. Chyba trzeba się cofnąć i obejrzeć wszystko jeszcze raz.
Wielość bogów…, lecz wykształcony Hindus, twierdzi, że na najwyższym poziomie wszystkie one są Jednym, Transcendentnym i Niezmiennym. Te postacie, życzliwe i przerażające, są tylko ściankami jednego oszlifowanego diamentu. A na pytanie, po co im te wszystkie formy, odpowiada śmiejąc się; a po co katolikom tylu świętych?
I ze wszech stron Ciebie widzę o nieskończonej postaci,
O niezliczonych ramionach, brzuchach, obliczach i oczach,
Nie dostrzegam początku Twego, ni środka ni końca,
O Władco Wszechrzeczy, o Postaci wszystkiego![Bhagawadgita]4
Wszystkie ukazane w poszczególnych galeriach osoby wyrażone są w tradycyjnych kolorach i z klasycznymi atrybutami, a że na dodatek są podpisane, stąd moja opinia, że jest to świetne miejsce, aby przypomnieć sobie indyjską mitologię, wziąć jej bezpłatny, ikonograficzny kurs. Przywódcy duchowi malezyjskich Tamilów mają nadzieję skompletować tu cały panteon, komplet, przynajmniej tych najważniejszych, bóstw. Przed nimi jeszcze sporo pracy i wydatków.
Z punktu widzenia naszej estetyki, to wszystko, te „śliczniutkie” figury w cukierkowych kolorach, to więcej niż potworny kicz. Daleko przekroczone zostały jego granice. Ale kicz w skali „super plus ultra” przestaje być kiczem, staje się opowieścią, legendą, historią, zdobywa rozgłos i działa poza już estetyką i indywidualnym gustem. Przeciętnego Hindusa Batu oszałamia świętością i pięknem, nas po prostu oszałamia.
Post scriptum
Oprócz wymiaru duchowego, Batu to także teren rekreacyjno-sportowy. Można tu trochę się powspinać albo pochodzić po tzw. „dzikich” jaskiniach, w których nie ma śladów działalności człowieka, za to jest pełno błota i guana, ale też stalaktytów i ciekawych form skalnych. Ciekawostkę stanowi fakt, że żyje w nich prymitywny pająk Liphistius batuensis. Jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie się zachował. Widać hinduskie bóstwa mająmocochronną.
Jaskinie otwarte są od 7.00 do 19.00, wstęp wolny.
Na miejscu jest sporo dobrych restauracji, nie tylko tamilskich. W jednej z nich zjadłem zupę z gniazd jaskółczych. Baśniową potrawę mojego dzieciństwa. Babcia opowiadała mi o niej i o „stuletnich” jajach, jak o wilku żelaznym. Było to w czasach gdy wyprawą była podróż do Jeziorny (Konstancina). Potrawy opisywane przez dotkniętą poetycką wyobraźnią Babcię mogły równie dobrze pochodzić z brody Pana Kleksa albo z księżyca Pana Soczewki. Rzeczonych jaj spróbowałem w Hong Kongu – były smaczne. Teraz miałem okazję skosztować zupy. Okazała się słodko-mdłą wodnistą cieczą. Dotknięcie legendy czasem rozczarowuje.
--------------
1. Ajtarejabrahmana VII.13-18 w przekładzie Andrzeja Ługowskiego. [w:] Słowo światłem zwane. Wypisy z literaruty staroindyjskiej. Marek Mejor [red.], Warszawa 2007, s. 105-106
2. Cytaty z Bhagawadgityw przekładzie Bronisława Olszewskiegoza stroną: http://www.gnosis.art.pl/e_gnosis/ex_oriente_lux/bhagavad_gita_1.htm
3. Upaniszady. IV. 10-15. Ognie ofiarne pouczają Upakosalę. W przekładzie Stanisława Schayera [w:] op. cit., s. 120
4. Cytat z Bhagawadgity w przekładzie Joanny Jurewicz [w:] op. cit., s. 297
Inne tematy w dziale Rozmaitości