Z Internetu
Z Internetu
Dziobaty Dziobaty
2434
BLOG

Co się wydarzyło w Palmową Niedzielę w kościele na Florydzie – niezbadane są wyroki boskie

Dziobaty Dziobaty Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 23

„Jak niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi. 'Kto bowiem poznał myśli Pana, albo kto stał się Jego doradcą, albo kto dał Mu coś najpierw, aby otrzymać coś w zamian'. Ponieważ z Niego i przez Niego i dla Niego jest wszystko. Jemu chwała na wieki! Amen.”

List św. Pawła do Rzymian 11,33-36


Otworzyliśmy z Zosią oczy w Palmową Niedzielę, pogodną i słoneczną... Taka pogoda na Południowej Florydzie ostatnio się utrwaliła.

Planowaliśmy iść w Palmową Niedzielę do kościoła na mszę... Robimy to w Palmową Niedzielę od zawsze, niezależnie gdzie jesteśmy – razem czy osobno.

Byliśmy w dobrym nastroju... Wczoraj wieczorem wpadliśmy do pobliskiej restauracji na pizzę. Zachciało się nam pizzy, chociaż w czasie koronawirusowego zatracenia, pizza stała się główną dostawą do domu, przez rozliczne okoliczne pizzerie i restauracje...

Czasami zamawiamy do domu pizzę w niedalekim Brooklyn Boys Pizza. Nie zamawiamy w Pizza Hut ani w Domino’s Pizza, bo jakoś nam nie pasują.

Bardzo blisko nas, na Glades Road jest restauracja „Stallone’s”. Właścicielem jest kuzyn słynnego aktora... Już dawno tam nie byliśmy.

W restauracji, na początek narobiłem wrzawy, bo zachciało mi się aby poprosili aktora do nas do stolika... Obsługa dość uprzejmie poinformowała, że znany aktor bywa tu rzadko; mieszka co prawda w Palm Beach, ale ma wiele spraw na głowie...

Aliści, później przyszedł manager, który sprawy zna lepiej; potwierdził, że Sylwester Stallone czasami bywa... Powiedział nawet, że jest skłonny poinformować mnie kiedy w restauracji się zjawi, bo życzliwie zrozumiał że chcę mieć jego autograf na baseballowej czapce „azzura”.

Zjedliśmy z Zosią medium pizza „Stallone special”, z białym, serowym topem, pomidorami, szpinakiem i kaparami... Zapiliśmy toskańskim winem i czuliśmy się bosko...

Jak zwykle o tej porze roku, wstaliśmy w niedzielę późno i słońce było już wysoko... Po kawie i śniadaniu zaczęliśmy się stroić na Palmową Mszę...

Mamy ulubiony St.Juda Church, który jest w sporym od nas oddaleniu. Są w okolicy katolickie kościoły znacznie bliżej nas, ale z różnych powodów w nich nie bywamy.

Najbliższy polski kościół jest w Pompano Beach... Msze są tam odprawiane po polsku i uczestnikami są prawie wyłącznie Polacy... Do kościoła jest daleko i bywamy tam niesłychanie rzadko, również z innych względów.

Kościół Św. Judy jest duży, z czterema nawami i przestronnym zadaszeniem w środku... Ma witrażowe ona i jest przytulny. Jest położony na dużym zielonym terenie; jest tam nowa szkoła z świetlicą, boisko i tereny rekreacyjne. Przy kościele jest ogromne zadaszone patio, gdzie odbywają się różne niedzielne spotkania wiernych, obchody i festiwale...Często tam bywaliśmy po niedzielnej mszy

Wszystko ustało, jakoś tak w lutym 2020... Obchody Wielkiej Nocy zaczęły być skromne i ograniczone; rokrocznie, w Wielką Sobotę, przychodziliśmy tam ze Śwęiconką, ale w ubiegłym roku już nie.

Największą stratą, było graniczenie dostępu do kościoła i wydawanie passports na uczestnictwo we mszy... Może nie dokładnie paszportów, ale trzeba było wcześniej zapisać się na listę... Przekonaliśmy się, że bez zapisów i przy zapełnionych ławkach, do kościoła wejść się nie da.

Praktyka był taka, że co drugi rząd ławek w kościele był zamknięty, a w rzędach dozwolonych były utrzymywane bezpieczne odległości. Jeśli przyszła wielodzietna rodzina, był kłopot i zamieszanie.

Najgorsze jednak było to, że kościół ogłuchł... Najważniejszym powodem naszego uczestnictwa w nabożeństwach u Św. Judy była muzyka – wspaniały chór i śpiewy z udziałem wiernych... Było to coś wspaniałego i monumentalnego.. Kościelny tenore i soprano, były chyba godne La Scala...

Przychodziliśmy tam ze znajomymi na okolicznosciowe koncerty i śpiewy, w tym koncerty chóru a capella.

To wzystko ; uczestnictwo stało się przygnębiające i do kościoła przestaliśmy chodzić.

Niejednokrotnie po mszy, spotykaliśmy się z kapłanem, miejscowym proboszczem, z którym prowadziliśmy różne rozmowy...

Zwykle byłem stroną atakującą; rozmawialiśmy o posoborowych zmianach w Kościele, o miejscowej parafii i międzynarodowych zmianach na świecie; oczywiście również o sposobie uczestnictwa w Mszy Świętej... Probszosz, ksiądz John, jest wysokim, krwistym Irlandczykiem i Franciszkaninem, chodzi w brązowym habicie i chowa ręce w jego rękawy... Bywał w Polsce w kilku parafiach i zna wielu Polaków.

Nie widzieliśmy się od dawna, więc miałem nadziej, że się na niego natknę.

Zdążyliśmy na ostatnią mszę, na 1:00 p.m., Wystrojeni - Zosia założyła gustowną wiosenną sukienkę i pantofelki na pó-wysokim obcasie. Ja założyłem beżowe, gabardynowe spodnie i eleganckie staromodne zamszowe buty na gumowej podeszwie; jak się okazało, które spowodowały nieszczęście.

Schodząc, przed Zosią z trzech schodków, do przejście do ołtarza, potknąłem się i przewróciłem na kościelną posadzkę – i to jak!

Schodząc, wkładałem wyłączony już telefon do kieszeni długich spodni i lekko uwięzła mi ręka... Buty nie miały poślizgu i zatrzymały mnie na podeście, a całe ciało zrobiło ruch do przodu... Nie było szans żeby to zatrzymać.

Po raz pierwszy w życiu upadłem do przodu nie zabezpieczając się rękami... Mam taki nawyk, jeszcze od czasu komandoskich czasów w Czerwonych Beretach w Krakowie.

Wiele razy pomógł mi uchronić się od ciężkich upadków; jakiś czas temu w Warszawie, kiedy potknąłem się o krawężnik i runąłem do przodu jak podcięty kłos, zbalansowałem upadek uggięymi rękami i nogami. Miałem tylko lekko otarte ręcę i odarte spodnie na kolanach.

Tym razem się nie udało... Upadek był tragiczny; dobrze go pamiętam, a Zosia opowiadała jak to ona to widziała... Runąłem na twarz i walnąłem głową w posadzkę, z wielkim hukiem... Rozwaliłem całe czoło, zaczęła się lać krew, rówież z nosa...

Leżłaem tak i nie mogłem wstać... Okoliczni ludzie odwrócili mnie na plecy... Myślałem że to mój koniec, że przyjdą po mnie Święci Aniołowie i wezmą do Nieba.

Leżałem na wznak na środku oświetlonego kościoła i patrzyłem na ołtarz... Książ miał zaraz zacząć mszę... Rozglądałem się za Zosią... Była blada i cała się trzęsła. Płakała... Msza została wstrzymana.

Byłem przytomny, wszystko widziałem i słyszałem głosy ludzi... Zorientowałem się, że ktoś zadzwonił na 911 po ambulans... Zosia próbowała nachylić się nade mną i coś tłumaczyła... Ktoś podłożył mi jakiś ręcznik pod głowę; zacząłem sięgać do głowy ręką i wyczułem, że całą twarz mam okrwawioną...

Ambulans przyjechał po jakichś 20 minutach... byłem nadal przytomny... Sanitariusze przenieśli mnie ostrożnie na nosze, kilka schodków wyżej... Ktoś zapytał mnie, do którego szpitala chcę by mnie zawieźli... odpowiedziałem... Podeszła Zosia, powiedziała że pojedzie za ambulansem samochodem...

Gdy mnie wywozili z kościoła, zobaczyłem księdza Johna. Szedł przy kondukcie i powiedział – „:see you on Easter”

W ambulansie okleili mnie plastrami z mnóstwem przewodów które biegły do różnych aparatów i urządzeń. Zapewne, badali mi ciśnienie krwi, heartbeat i coś jeszcze... Jeden z nich, pewnie naczelny, przez cały czas zadawał mi pytania, zaczynając czy pamiętam jak się nazywam, a potem kiedy się urodziłem. Ponieważ urodziłem się na Prima Aprilis, wdałemszsię z nimi w wesołą rozmowę i zacząłem zadawać im różne zagadki.. Na szczęście dla nich, podróż długo nie trwała.

Boca Regional Hospital jest niedaleko; przed budynkiem szpitalnego Emergency ambulans stanął i sanitariusze wyładowali mnie na wózek z noszami i przewieźli do środka... Wszystko odbyło się bardzo szybko.

W środku, mnóstwem korytarzy zawieżli mnie do jakiejś sali... Przyszła nurse i znowu zaczęła mnie o wszystko wypytywać... Nurse była starsza, więc nie byłem za bardzo wylewny, ale na wszystkie jej pytania odpowiedziałem... Była bardzo uprzejma, bo okazało się, że znałem ciotkę jej kuzyna z pierwszego małżeństwa; gdzieś z Sycylii, bo była z pochodzenia Włoszką, ale dobrze nie wiedziała skąd... Tak sięśożyło, że na Sycylii nie byłem.

Później zorientowałem się, że łóżko podjechało pod tomograf... Wkrótce przyszła obsługa, a potem lekarz.

Pomimo przeciwwirusowej maski zorientowałem się, że lekarz jest Żydem, co nie było trudne, bo nosił elegancką kipę... Lekarz obejrzał mnie, osłuchał; kazał podnosić ręce jedną za drugą, potem szarpał i wyginał mi nogi.

Chciałem go od razu wyciągnąć na rozmowę, ale powiedział, że najpierw chce się przekonać, jak to jest z moją głową... Potem wyszedł.

Zanim obsługa wjechała ze mną w tubę tomografu, poprosiłem ich o wykonanie telefonu... Nadal leżałem w odświętnych, gabardynowych spodniach i nieszczęsnych, zamszowych butach... Miałem porozpinaną koszulinę, bo z nalepek wystawało mi z niej mnóstwo drutów, które w międzyczasie odłączyli od maszyn... Zosi powiedziałeme chyba zostan  na "obserwację".

Co mi zrobili,  nazywa się cat-scan – sprawdzili mi głowę, kręgi szyjne i górną częśc kręgosłupa... Nie trwao to długo; wyciągnęli mnie i odstawili na bok.

Wkrótce przyszedł lekarz i zaczął się koło mnie kręcić... Z nazwiska, któe miał wypisane na plakietce zawieszonej na białym fartuchu, w dodatku z dziwniwe swojskim nazwiskiem, pomyślałdm sobie że przeczucie mnie nie minęło.

Zaczęliśmy rozmawiać, okazało się że pochodzi z polskiej rodziny która wyemigrowała jeszcze przed wojną, w dodatku z Warszawy. Nie wypytaywałem o szczegóły, bo lekarze zwykle zą very busy, a ja chciałem go zagadnąć o co innego.

Ponieważ rozmowę zacząłem od życzeń „Happy Passover”, chciałem pociągnąc ten temat.

Ale wcześniej lekarz powiedział mi , że miałem szczęście, bo poharatałem sobie trzarz i nos, ale w głowie jest wszzystko w porządku

Wobec tego, opowiedziałem mu, jak to napisałem historię na pewnego polskiego i poczytnego bloga; że Passover jest świętem żydowskim i chrześcijańskim, at the same time... Potem pobożnie powieedziałem, że albo żydowski albo chrześcijański Bóg, ukarali mnie chyba za bkużnierze i niewłaściwe zajmowanie stron.

Lekarz powiedzia surowo, że Bóg jest jeden, i żebym się nie wygłupiał...

Najzwyczajniej w świecie powiedział, że spadłem na pysk bo nie uważałem i żebym Boga do tego nie mieszał...

Powiedział, że jestem zdrów jak byk, że wypuszcza mnie do domu i że zaraz przyjdzie nurse, żebym podpisał discharge papers.

Zaraz jak tylko zniknął, zadzwoniłem do Zosi i powiedziałem, żeby po mnie przyjechała... Zosia nie odjechała zbyt daleko i za kilka minut się zjawiła.

Przedtem, obsługa zapytała czy chcę żeby mnie odstawili pod samochód na ruchomym chair, ale odpowiedziałem że dam sobie radę sam.

Zosia najpierw wzięła mnie w objęcia i utuliła... Oczywiście, wypytała jak się czuję i czy boli mnie głowa... Powiedziałem, że tylko trochę i że bardzo się cieszę że mnie w szpitalu nie zatrzymali.

Zosia wiedziała co mam na myśli, ale zadecydowała, że do Patio Bar na plazy w Deefield Beach nie pojedziemy, tylko prosto do domu.

Nikt z sąsiadów mojej pokancerowanej i spuchniętej twarzy nie widział... Zosia posadziła mnie na wygodnym krzesełku na balkonie i poszła zrobić drinki.

Miałem ochotę na gin & tonic z odrobiną Martini Bianco bo tak lubie, ale Zosia wykrzyczała z wewnątrz, że Indian Tonic „wyszedł” i że poda swojego ulubionego scotch on the rocks... Odkąd odkryliśmy w ABC Liquors whisky pod nazwą „100 Pipers”, nie kupujemy innej.

Było nam bardzo dobrze, sipaliśmy whisky i rozmawialiśmy.. Zosia powiedziała _ „Jesteś szczęściarzem; masz mnie, w dodatku znowu ci się udało”.

Odpowiedziałem jej, że pojąłem ją długo potem, zanim szczczęściarzem zostałem... Zosia zrozumiała.

Niezbadane są wyroki boskie... Kilka godzin przedrem rozmawialiśmy, robiiśmy plany przekomarzaliśmy się... Chwilę potem, leżałem pokrwawiony na kościelnej posadce...

Modlimy się z Zosią się do Boga o dalszą opiekę i bogosławieństwo.


Na pewno z księdzem Johnem w Wielką Niedzielę się spotkamy.


Dziobaty
O mnie Dziobaty

Żwawy w średnim wieku, sędziwy też. Katolicki ateista, Cutting-edge manipulator należyty. Przyjmuję w środy i czwartki, bez kolejki.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości