Nic, nawet smród na Dworcu Centralnym nie może się równać z fetorem jaki panował na osiemnastowiecznych warszawskich ulicach. W sierpniowym słońcu na błotnych ulicach (chodników jeszcze nie było) unosić musiał się prawie zmaterializowany smród. Z drugiej strony jeśli padał deszcz to powodował iż gnój uliczny i gnój domowy mieszając się z błotem, tworzył niebezpieczne nieprzejezdne bajora.
Wyobraźmy sobie zatem trzydziestotysięczne miasto,tyle liczyła ówczesna Warszawa, bez kanalizacji. Sanitariaty zwane wówczas kloakami były zwykłymi dziurami w ziemi. Znajdowało się one w sieniach budynków, na dziedzińcach lub ogrodach. Najbogatsi posiadali specjalne budyneczki pełniące role szaletów.
Raz na jakiś czas dziury kloaczne oczyszczano, zdziwi się ktoś myśląc iż wywożono nieczystości poza miasto, lub choćby poza jego najbardziej zabudowane ulice, czytaj Stare Miasto. Do lat czterdziestych XVIII wieku nie było służb które mogłaby się tym zajmować. Również żadne prawo nie regulowało tej kwestii. Gnój mieszkalny wyrzucano zatem prosto na ulice, do rynsztoka, gdzie ewentualnie był on zgarniany na ogromne kupy nieczystości zmieszane z błotem.
Ogromne zwały gnoju miesiącami rozkładały się i psuły warszawiakom powietrze. Doszło do tego iż w 1740 roku Komisja Brukowa stwierdziła iż przechodnie mają problem z wyjściem i wejściem w Krakowskie Przedmieście .Powodem były właśnie ogromne zwały gnoju.
Mieszkańcy radzili sobie jak potrafili. Wraz z nadejściem lata budowano z wyschniętego gnoju „wieże”. Jak pisze Rymkiewicz, ponoć dochodziły one do wysokości drugiego piętra kamienic. Po wyschnięciu, gnój ułożony w „wieże” podpalano. Wyobraźmy sobie XVIII wieczną warszawską noc, z kilkunastoma ogromnymi płonącymi gnojonymi wieżami.