Antyekonomia i antyekologia – czyli energia z importowanej biomasy

Redakcja Redakcja Gospodarka Obserwuj notkę 7

Polskie elektrownie zużywają miliony ton biomasy rocznie, produkując z niej prąd. Niestety, bardzo dużą jej część importują (w 2013 r. udział tego importu sięgał 40 proc. - według szacunków Stowarzyszenia Producentów „Polska Biomasa”). Choć mogłyby ją kupować w całości w kraju.

Nasze firmy energetyczne kupują biomasę za granicą, bo tak jest w sumie prościej i taniej niż zamawiać ją u krajowych dostawców. Zagranicą można kupić ogromne ilości biomasy – w formie np. odpadów ze słonecznika lub łupin z orzechów kokosowych - od jednej firmy, a w Polsce dostawcy tego surowca są wciąż na ogół mali i rozdrobnieni, nie są w stanie w pojedynkę zapewnić większych jego ilości. Trudniej zaopatrywać się u nich, zorganizować to niż kupować od wielkiego zagranicznego dostawcy.  Poza tym importowana biomasa jest tańsza, bo sprowadzamy ją z zagranicy – w postaci odpadów roślinnych lub drewna - z biedniejszych, a więc i tańszych od nas krajów. Z Ukrainy, Białorusi, Rosji czy z niektórych państw afrykańskich. To dlatego nie rozwinęły się u nas plantacje tzw. roślin energetycznych, a te, które powstały, likwiduje się, bo są nieopłacalne.

Import biomasy do Polski wprawdzie znacząco zmalał w ostatnim czasie, ale głównie dzięki temu, że bardzo zmalała też u nas produkcja energii elektrycznej z tego surowca. Bo jest dużo mniej opłacalna niż wcześniej. Ze względu na niższe ceny tzw. zielonych certyfikatów. Jednak już w przyszłym roku udział jej importu w polskim rynku znów może wzrosnąć. Tak przynajmniej twierdzą krajowi dostawcy biomasy.

Dlaczego tak miałoby się stać? W 2016 r. drastycznie zostanie ograniczone w Polsce wsparcie finansowe (w ramach systemu wspierania energetyki odnawialnej) do tzw. współspalania biomasy. Chodzi o spalanie biomasy w elektrowniach razem z węglem. Wydaje się to – z różnych względów - uzasadnionym posunięciem (m.in. z uwagi na bardzo niską efektywność produkcji prądu z biomasy w elektrowniach przy użyciu tej metody). Z drugiej jednak strony na współspalanie przypada aż połowa zużywanej przez polskie elektrownie biomasy. Oznaczać to więc będzie bardzo duże zmniejszenie jej zużycia w naszej energetyce. Krajowi dostawcy tego surowca twierdzą, że to odbędzie się przede wszystkim ich kosztem, a nie importu. Bo ten drugi ciągle jest i tańszym, i prostszym, sposobem na dostawy biomasy niż kupowanie jej w kraju. Mogłoby być inaczej, ale do tego potrzebne byłyby odpowiednie regulacje. Podobne do tych, które radykalnie zmniejszyły import do Polski komponentów do produkcji biopaliw.  

Dlaczego warto pomyśleć o takich regulacjach, skoro oznaczałyby one większe koszty dla naszych elektrowni? Dlatego, że poza ich wydatkami należy uwzględnić także interes gospodarczy naszego kraju, przeprowadzić tzw. rachunek ciągniony. Jeśli tak na to się spojrzy, to okazuje się, że lepiej – z punktu widzenia całej naszej gospodarki – zaopatrywać się w biomasę w kraju, nawet zmniejszając w ten sposób jej zużycie niż kupować ją zagranicą. 

Import tego surowca do Polski zaczął gwałtownie rosnąć w 2005 r., w ślad za wprowadzeniem systemu finansowego wsparcia energetyki odnawialnej, który uwzględniał także produkcję energii z surowców roślinnych. W ramach tego systemu do produkcji prądu z biomasy – jako odnawialnego źródła energii - zaczęły przysługiwać u nas wysokie dopłaty.  W postaci tzw. zielonych certyfikatów. Wtedy duże polskie firmy energetyczne doszły do wniosku, że zamiast budować nowe elektrownie na biomasę bardziej będzie się opłacać dosypywać ją do istniejących już bloków węglowych. Czyli stosować tzw. współspalanie. Biomasa była im na rękę z jeszcze jednego powodu. Ten surowiec UE traktuje jako tzw. zeroemisyjne źródło energii. Dlatego że pochodzi on z roślin, które rosnąc, pochłaniają tyle samo dwutlenku węgla, ile powstaje go przy ich spaleniu. Stosując biomasę, elektrownie mogą więc także zmniejszyć – przynajmniej na papierze – swą emisję dwutlenku węgla, za którą muszą płacić (na razie po przekroczeniu przyznanego im darmowego limitu emisji, ale docelowo – według unijnej polityki klimatycznej - mają płacić za każdą wyemitowaną tonę CO2).    

Efektem był jednak piorunujący wzrost importu biomasy do Polski. Dla przykładu: jeszcze na początku 2004 r. Polska importowała poniżej 100 tys. drewna opałowego rocznie. Potem ta ilość zaczęła gwałtownie rosnąć. W 2009 r. sięgnęła 300 tys. ton, a do 2012 r. - 700 tys. ton. Podobnie było w przypadku wyłuskanych słoneczników, łupin po orzechach palmowych i pozostałości po innych roślinach uprawnych. Do 2008 r. ich import do Polski nie sięgał 200 tys. t rocznie, a w 2012 r. przekroczył milion ton. Według danych Ministerstwa Finansów tylko w 2012 r. import biomasy do naszego kraju wyniósł, bagatela, 7,6 mln ton, na której zakup przeznaczyliśmy setki milionów złotych.  Z tego połowa przypadła na surowiec sprowadzony z Białorusi i Ukrainy. Było to głównie drewno, ale również pozostałości ze słoneczników, które sprowadzaliśmy w dużych ilościach z Ukrainy (695 tys. ton w pierwszych trzech kwartałach 2012 r., za które zapłaciliśmy 375 mln zł), a także z Rosji (82 tys. ton w tym samym okresie, za 41 mln zł). Doszło do takiego absurdu, że naszym elektrowniom opłacało się sprowadzać biomasę nie tylko z drugiego krańca Europy (np. z Hiszpanii czy Grecji), ale nawet z bardzo dalekich, egzotycznych krajów. Zaczęły więc importować ją z takich państw, jak Indonezja, Ghana, Liberia, Tunezja czy Togo. Były to głównie odpady z orzechów palmowych (m.in. łupiny) i z wyciśniętych z oleju roślin oleistych (np. oliwek i masłosza).

To uderzało nie tylko w naszą gospodarkę, ale było też po prostu antyekologiczne. Według wyliczeń Instytutu Energii Odnawialnej importując biomasę, także z tak dalekich krajów, zwiększaliśmy emisję CO2 zamiast ją zmniejszać. Uwzględniając w tych wyliczeniach m.in. fakt, że transport tego surowca do Polski to spalone tony paliwa przez ciężarówki i statki, w ślad za tym tony dwutlenku węgla wypuszczone do atmosfery. 

Mimo to duży import biomasy do Polski wciąż ma miejsce. W 2013 r. jego udział w naszym biomasowym rynku – jak szacowało Stowarzyszenie Producentów „Polska Biomasa” – mógł sięgać nawet 40 proc. Rządowe szacunki były dużo niższe i mówiły o 20 proc. To jednak wciąż bardzo dużo. Wojciech Mazurkiewicz, prezes firmy AMS, w niedawnym wywiadzie dla portalu wnp.pl powiedział, że samego peletu z odpadów ze słonecznika – jako biomasy – sprowadziliśmy z zagranicy w 2014 r. milion ton, a tylko w pierwszym kwartale 2015 r. – aż 450 tys. ton.  

Dla uczestniczących w tym biznesie pośredników to złoty interes. Elektrownie też zacierają ręce. Ale nasza gospodarka jako całość – jak już napisałem – na tym traci. M.in. dlatego, że tania importowana biomasa wypiera z naszej energetyki krajowy węgiel. Nie byłaby w stanie wypierać naszego węgla, gdybyśmy jej – jako źródła „zielonej” energii – nie dotowali. Ale my to robimy. Czy to nie absurd?

JMK

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka