Przez kilka dni nie udzielałem się w S24 wcale, przez kilka prawie wcale. Przystąpiłem do odrabiania zaległości, a przy lekturze wątku o Mackiewiczu u Waldburga chciałem podziękować Autorowi za rekomendację tego pisarza, co potem rozwinęło się w ciąg nieco dygresyjnych komentarzy. Dopiero potem zorientowałem się, że świat, w tym i rzeczony blog, nie czekały i poszły już o parę wątków dalej. Zdecydowałem więc przenieść komentarz tutaj.
Za "link" do Mackiewicza i konkretne rekomendacje ja też dziękuję, dotychczas nawet nie zajrzałem. W ogóle do polskiej prozy od dość dawna jakoś mi niespieszno, kto wie, czy dopiero co nie wyjaśniłeś przyczyny: No bo właściwie po co czytać książkę, która nie potrafi ani wywołać tej zachłanności, ani ani intelektualnie zaskoczyć? Ale teraz zajrzę.
BTW.
Nie nazywałbym I i II wojen światowych XX wieku (gdzieś spotkałem się z twierdzeniem, że była to w gruncie rzeczy jedna wojna - bo czy mógł rzeczywiście zakończyć wojnę - tę "pierwszą" - pokój, który nie dość, że nie uporał się z przyczynami jej wybuchu, to jeszcze pomnożył je i spotęgował?), otóż nie nazwałbym ich "największym kataklizmem w dziejach ludzkości", bo przy całej ich potworności - nadawanie im tego czołowego miejsca to nasza wielka uzurpacja, a co najmniej "złudzenie optyczne".
Czytałem gdzieś niedawno statystyki dowodzące, że cały XX wiek, łącznie z tymi dwiema katastrofami, był najspokojniejszym i najłagodniejszym - tak, tak, najłagodniejszym - stuleciem w dziejach ludzkości: najniższy był w nim odsetek ludzi, których życie zakończyło się śmiercią gwałtowną (inną niż naturalna, jakkolwiek by to pojęcie definiować).
I jakkolwiek nieważna byłaby ta dodatkowa sekunda, o której mowa u Mackiewicza i u Ciebie, to również choroby skracają nam życie w mniejszym stopniu niż kiedykolwiek w przeszłości, o czym zaświadcza choćby przeciętna długość życia. Być może apokalipsa czeka już za progiem albo nawet stuka już w naszą futrynę. Ale po tej stronie drzwi mamy sielankę jak nigdy dotąd. Ktoś może sobie nie wierzyć w tę całą statystykę wraz z jej procentami - ale jeśli nie tak, to jak to mierzyć i jak liczyć?
Nie wdając się już w zasadność "wyceny" polskich strat w wyniku II wojny na 6 mln istnień (bo i sama liczba problematyczna, i jak ją rzetelnie odnieść do problematyki np. przesuniętych granic, zmian składu etnicznego, serii exodusów powojennych etc.), przyjmijmy, że było to 6 milionów (w tym prawie wszyscy polscy Żydzi, ergo odpowiednio mniej tzw. "prawdziwych Polaków").
No więc przyjmijmy hojnie, że zginęło "NAS, POLAKÓW", 6 milionów z nieco ponad 30 milionów obywateli II RP (do mianownika weźmy już wszystkich Polaków, tych prawdziwych i tych nieprawdziwych). Wychodzi nam 20%. Co piąty. Straszna liczba, ale... ale to wszystkiego 20%. To już wyraźnie bardziej dostali w d... bracia Białorusini, bo około 25%. Co czwarty. W znakomitej większości innych krajów i narodów, nawet tych bezpośrednio zaangażowanych w tę wojnę, odpowiednie statystyki były jeszcze o wiele łagodniejsze niż tu w Europie wschodniej czy środkowej..
Ha. O wiele większe szkody nam, Polakom, przyniósł potop szwedzki, który był bezpośrednią lub pośrednią przyczyną zmniejszenia populacji Polski, wg różnych "wycen", o 30-40% i więcej. Ślady strat materialnych widać gołym okiem do dzisiaj (poza mieniem zagrabionym - również setki zburzonych zamków i rezydencji). Zaryzykuję tezę, że straty te widać w nie mniejszym stopniu, niż ślady strat materialnych w II w.ś., a przecież nastąpiły o 300 lat wcześniej, i odpowiednio więcej było też czasu na odbudowę...
Ponadto tamta wojna była jednym z najważniejszych, najbardziej decydujących o dalszych naszych losach wydarzeń, które złożyły się na przetrącenie kręgosłupa pierwszej Rzeczypospolitej, więc także na słabość w obliczu wszystkich następnych wojen, utrat niepodległości i ich dalszych niewesołych konsekwencji.
Bezpośrednio wcześniejsza wojna trzydziestoletnia przyniosła np. Czechom straty ludzkie, zwykle ocenianych powyżej 50%. Wyludniony teren został ponownie zasiedlony głównie tzw. żywiołem niemieckim, co doprowadziło do dalszych historycznych komplikacji aż po partię Henleina i dekrety Benesza.
Ale i to nie tak wiele, wielkie zarazy średniowiecza potrafiły pozostawić przy życiu nawet tylko 15% lokalnej populacji. Oczywiście liczonej punktowo, w jakiejś miejscowości czy innym niewielkim obszarze. W takich zestawieniach chyba trochę inaczej wyglądają te nasze XX-wiezne rany i blizny. Nadal są straszne, ale trochę mniej "naj".
Ogólnie rzecz biorąc jest coś absurdalnego, ale też świętokradczego, w ustawianiu nieszczęść (wojen, katastrof lotniczych czy żywiołowych) w hierarchie i rankingi, czy to na podstawie samej tylko ilości trupów, czy to "wzbogaconej" o jakieś dodatkowe kryteria. Mądrze mawiają, że śmierć każdego człowieka to koniec jakiegoś całego świata.
I jeszcze taka ilustracyjka: "Nasze" straty w II w.ś. oceniliśmy na 20%?
To już pierwsze biblijne zabójstwo było kataklizmem statystycznie większym - zginęło 25% populacji, w tym 50% młodzieży, a przy życiu zostali tylko zbrodniarze i ich rodzice, a więc, nie bójmy się to powiedzieć, także wychowawcy zbrodniarzy.
Pytanie na marginesie: jak to potem poszło dalej z tym podtrzymaniem gatunku??? Czyimi właściwie jesteśmy dziećmi? Czy jesteśmy potomkami Kaina, a jeżeli tak, to kto był szczęśliwą mamusią?
No dobra, potem ponoć pojawił się jeszcze Set oraz dalsze potomstwo Adama i Ewy. Wobec siebie było ono rzecz jasna rodzeństwem. Rozmnażali się między sobą, bo niby co innego mieli do roboty w świecie pozbawionym telewizji i internetu. Pochodzimy więc z obcowania mordercy z jego własną siostrą? Dopiero później stwierdzono, że związki kazirodcze prowadzą do anomalii i zwyrodnień.
Co by zresztą wiele tłumaczyło, również na płaszczyźnie tego tutaj Salonu...
Inne tematy w dziale Kultura