Biją dzwony, wybiegam na balkon. Jest jeszcze za wcześnie i drewniane koziołki nie pokazują się. Te koziołki wyjeżdżają z małego okienka w wieży ratusza, objeżdżają wieżę dokoła w takt muzyki. Stukają się rogami i znów się chowają. Ale na rynku już jest i tak tłum ludzi, w mieście odbywają się międzynarodowe targi. Pstrykają aparaty fotograficzne.
Jestem zmęczona i boli mnie głowa. Źle spałam tej nocy, pierwszej nocy wizyty w Poznaniu, pościelili mi na wąskiej kanapce w jadalni, budziłam się często i nad ranem śniłam o koniu, którego widziałam poprzedniego dnia.
Koń ciągnął pod górę stromej ulicy wóz wyładowany węglem, woźnica walił konia biczem i wykrzykiwał przekleństwa, koń ślizgał się po wilgotnym bruku i przewrócił się, woźnica z czerwoną twarzą i oczyma wybałuszonymi ze złości bił leżące zwierzę, kopnął je kilka razy w głowę. Nikt z przechodniów nie zwracał na to uwagi. Rozpłakałam się i pobiegłam do konia, objęłam rękami głowę zwierzęcia. Woźnica przestał kopać konia i zagapił się osłupiały na dziecko.
– Dziecko kochane, co ty wyprawiasz… – mama podniosła mnie i postawiła na chodniku.
Śniło mi się tej nocy, że koń podniósł głowę i próbował coś do mnie powiedzieć, ale nie dał rady, patrzył tylko na mnie okiem zwróconym w moją stronę, oko zaczęło się powiększać, stawało się coraz większe, aż zrobiło się duże jak owalne lustro, zobaczyłam w tym lustrze-oku moje odbicie.
Stoję na balkonie, za mną w pokoju głosy mówią nie, nie będzie strajku, są przecież targi, w mieście pełno milicji i tajniaków, zagranicznych gości, nie, na pewno nic nie będzie. Wuj Stefan skrócił rano swoją ulubioną chwilę strzyżenia wąsów do minimum, śpieszył się do pracy.
Gdzieś w głębi mieszkania dzwoni telefon. Biegnę do przedpokoju i podnoszę słuchawkę.
– Cegielski stoi! Będzie gorąco! Daj mi kogoś dorosłego! Szybko! – szepcze gorączkowo głos wuja Stefana w słuchawce. Oddaję słuchawkę Lilce i patrzę pytająco na matkę.
– Strajkują! Idź do piekarni, ja polecę do rzeźnika, bo mam chody u niego – mówi Lilka z niepokojem w głosie, kładąc słuchawkę. – Kupcie też parę kilo cukru, nie wiadomo jak to się wszystko skończy – dodaje, gasząc papierosa w popielniczce na stoliku. Zdecydowanym ruchem zdejmuje koszyk na zakupy wiszący za drzwiami kuchni.
Mama rzuca szybkie, krytyczne spojrzenie na swoje odbicie w lustrze, poprawia włosy wprawnym ruchem i wkłada letni żakiet na sukienkę, czy tak też zrobiła zanim pojechała TAM? myślę, nie chyba nie, nie musiała mieć długich rękawów, bo nie miała tego numeru, ten numer to TAM jej zrobili, ten głupi i okrutny Hitler jej to zrobił. Biorę mamę za rękę:
– Mamo, ja z tobą.
– Dobrze. Ale żadnych końskich wygłupów, rozumiesz? Przeczesuje mi włosy palcami.
Zbliżamy się do piekarni. Przechodnie idący w przeciwnym kierunku dźwigają po kilka bochenków chleba. Nad domami słychać dźwięk nisko lecącego samolotu. Nagle gdzieś blisko rozlegają się strzały. Ludzie rozbiegają się na wszystkie strony, na ich twarzach widać przerażenie. Trzymam mocno rękę mamy, ona idzie zdecydowanym krokiem, patrzy spokojnie, ale uważnie przed siebie. Przed piekarnią przy głównej alei, po której kursują tramwaje jest już tłok. Mama podnosi mnie do góry, żebym mogła zajrzeć do środka ponad głowami tłoczącymi się przy wejściu, dojrzeć czy coś jeszcze jest na półkach, czy wystarczy też dla nas chleba. Wygląda na to, że kto może robi zapasy.
My – chcemy – chleba! My – chcemy – chleba! – Szara, zbita masa ludzka z napiętymi twarzami i zdecydowanymi spojrzeniami zbliża się środkiem alei, w większości mężczyźni w robotniczych kombinezonach, kilka młodych kobiet.
Robotnicy – patrzę zafascynowana tym niecodziennym widokiem. Robotnicy…
My – chcemy – chleba! My chcemy – chleba!
Skandująca demonstracja przybliża się do skrzyżowania. Zza rogu pojawia się nagle czołg, tłum przystaje, słyszę świszczący odgłos strzałów. Robotnicy cofają się w panice, kilku zostaje rannych na bruku. Z tramwaju, który utknął między demonstrantami i czołgiem wyskakuje młoda konduktorka, rozwija polską flagę i moczy ją w kałuży krwi wypływającej spod ciał leżących na ulicy. W oknach tramwaju migoczą przerażone twarze. Mama wciąga mnie do wnęki w fasadzie kamienicy i chowa za sobą, wokół biegają ludzie, potykając się o pogubione bochenki chleba, buty i torby z zakupami. Młoda konduktorka idzie w stronę czołgu, krzycząc coś, czego nie mogę zrozumieć, wywijając flagą, ciężką od krwi, za nią posuwają się robotnicy z kostkami bruku w rękach.
– Mordercy! Mordercy! Do braci strzelacie?! – woła starszy mężczyzna w białej koszuli, nie wyglądający na robotnika.
Znów słyszę te świszczące dźwięki i zatykam uszy. Pod konduktorką uginają się nogi i jakoś tak dziwnie, powoli, jakby tańczyła, obracając się, opada na ziemię. Z jej szyi wylewa się pulsująca krew na ulicę.
– Nie patrz dziecko, nie patrz na to — mama zasłania mi oczy dłonią. Robię szparkę między palcami matki i patrzę. Gdzieś już przecież widziałam tą scenę. Tak, w tej francuskiej książce z okładką z różowej skóry, ze srebrzystym napisem GOYA. W książce kolorowe portrety króla i królowej, z dziećmi i śmiesznymi pieskami, ale gdzieś w połowie książki obrazki zmieniają się z wesołych na przerażające, ciemne ryciny z ludźmi o odrąbanych rękach, kobietami rozpaczającymi nad nieżyjącymi, na śmierć zamęczonymi dziećmi.
I przede wszystkim ten obraz z mężczyzną w białej koszuli, do którego strzelają żołnierze. Kilku innych mężczyzn leży już na ziemi, na ubraniach krew.
Patrzę. Już teraz wiem na pewno. Ten malarz Goya tego wcale nie wymyślił, on wcale nie zwariował, to się dzieje naprawdę, tutaj, w środku świątecznie przyozdobionego miasta, niedaleko od kanapy, na której spałam i śniłam o koniu.
Mama ciągnie mnie za sobą, skręcamy w boczną ulicę i biegniemy ulicą Lodową w stronę domu. Po kilku minutach jedziemy już znajomo, bezpiecznie skrzypiącą windą. Lilka też już zdążyła szczęśliwie wrócić do mieszkania, kuca przed radiem i kręci podniecona rozregulowanymi gałkami.
– Już były tylko puste haki, mówi.
"…Obywatele, mieszkańcy Poznania… do was z głębokim bólem, bo to nasze piękne miasto stało się terenem zbrodniczej prowokacji… krwawe zajścia w Poznaniu nie wstrzymają… W najg…" – charczy niewyraźnie radio.
– Lilko przestań już, przecież nic to nie pomoże, niech będzie jak jest, daj posłuchać.
– Cholerna komunistyczna robota, nic nie można zrozumieć – Lilka uderza lekko w radio pięścią i siada z westchnieniem na krześle.
"…każdy prowokator, czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej niech będzie pewien, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej…" – skrzeczy radio.
– Mamo słcszysz, mówią o obrazkach w tej różowej książce – mówię.
Matka rzuca szybkie spojrzenie na córkę. Odwiesza żakiet na wieszak i wzdycha.
– Mamy tylko dwa bochenki, ale jest taki chaos, że lepiej już nie wychodzić – dodaje po chwili.
Bez przeprowadzania się mieszkamy już po roku przy innej ulicy, już nie przy ulicy Józefa Stalina. Wyjmuję z szafki przedwojenną niemiecką mapę, przekreślam ul. Józefa Stalina pod którym wciąż widać Adolf Hitler Strasse i wpisuję drukowanymi literami, lewą ręką, bo nikt na mnie nie patrzy, nową nazwę ulicy.
Elżbieta Jasińska Brunnberg
Web: The Scrolls
Zebrał: Eternity
Web: Poznań June 1956 - The History of The Uprising
CDN