Panie Premierze – właściwie takie tytułowanie sprawia mi pewną trudność, bo premierowi mojego państwa stawiam wymagania, które Pan nie bardzo spełnia. Wymagania nie są przesadne – chodzi mi np. o to, żeby mojego premiera polskość nie uwierała – a Pan właśnie tak określił kiedyś swój stosunek do tej wartości. W dodatku – publicznie, dobrowolnie i – zakładam – na trzeźwo. Dawno, bo dawno – ale nie słyszałem, aby Pan to odwoływał.
No, mniejsza z tym – nie o tym chciałem.
Wyzwał Pan ostatnio Jarosława Kaczyńskiego na debatę. Właśnie tak – wyzwał, to słowo jest istotne. Nie – zaprosił, żeby przedyskutować odmienne zapewne stanowiska w ważnych dla kraju kwestiach. Wyzwał – a wyzywa się po to, żeby przeciwnika zniszczyć. I jeszcze ten szantaż: „jeśli Kaczyński traktuje Polaków poważnie, to niech się stawi na debatę”.
Ależ właśnie dlatego, że traktuje Polaków poważnie – nie powinien i nie może na taką szopkę się zgodzić. Pamiętam dobrze Pańską debatę z Lechem Kaczyńskim w 2005 r. - chodziło o ubezpieczenia społeczne; mają być – czy nie. Sprawa ściśle merytoryczna – i był Pan przeraźliwie cieniutki, Lech Kaczyński rozwałkował Pana jak walec parowy. Dokonał tego rzeczową argumentacją ! Z tego pewnie wyciągnął Pan nauczkę, że dyskusja merytoryczna to sprawa śliska i że w Pana przypadku – mocno niepewna co do skutku. A więc – przewagę w debacie trzeba uzyskiwać inaczej.
Stąd zapewne w roku 2007 pojawiła się całkiem nowa technika: najpierw zasugerować słuchaczom debaty, że facet dokładnie pamiętający cenę jabłek bardziej zasługuje na poparcie, a potem – praktycznie odciąć konkurenta od możliwości wyartykułowania swoich racji. Bucząca publiczność – to mocny sprzymierzeniec!
To jasne – jak się nie daje rady merytorycznie, trzeba zapewnić sobie zwycięstwo innym sposobami. Przenosząc to na Pańskie ulubione podwórko: kiedy słaby piłkarz nie radzi sobie z lepszym zawodnikiem – kopie w kostkę, albo wsadza łokieć w brzuch. Szczególnie, kiedy sędzia nie gwiżdże.
Zastanawiam się, co Pan wymyślił teraz – przy tym wyzwaniu. Podobny numer nie byłby do powtórzenia; jak powiedziałem – doświadczenie uczy. Być może – na początek byłoby przewrócenie w Kaczyńskiego w drzwiach przy pomocy potykacza z cienkiego drut, żeby pokazać, że facet nie tylko nie ma prawa jazdy, ale w dodatku potyka się o własne nogi (wspomniałem o tym prawie jazdy, bo wypominanie tego to ostatnio ulubione zajęcie rozmaitych bęcwałów). A potem – możnaby powtórzyć wyzwanie do startu w jakiejkolwiek konkurencji: np. bieg na 10 km (to już ostatnio Pan zrobił !), albo – kto więcej razy podbije głową piłkę. Tu na pewno byłby Pan górą!Inna sprawa, czy taka praca głową jest najbardziej pożądana z punktu widzenia państwa. Ale nie sądzę, żeby akurat tym szczególnie Pan sobie tę wyżej wspomnianą głowę zaprzątał.
Dlaczego tak myślę? Ja też wyciągam wnioski z doświadczeń. A moje doświadczenia z pańskimi wystąpieniami są takie: to wypowiedzi dość odległe od merytorycznych treści – a raczej nastawione na oczarowanie słuchacza, a także na pognębienie i ośmieszenie przeciwnika. Noszą wszelkie cechy słownych przepychanek, a mniej delikatnie mówiąc – pyskówek maskowanych pozorami elegancji.
Za moich dość już odległych młodych lat popularna była rozrywka towarzyska polegająca na przegadaniu rozmówcy przy pomocy przerzucania się gotowymi, oklepanymi zwrotami i formułkami. Kto lepiej obracał językiem i miał lepszy refleks – ten wygrywał. Nazywało się to „zakisić” przeciwnika. Odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach Pan i pańscy koledzy partyjni nieustannie ćwiczyliście się w tej sztuce dochodząc do całkiem niezłego poziomu.
Można mówić byle co – niekoniecznie w zgodzie z prawdą – byle zdecydowanie, szybko i w sposób łatwo przyswajalny przez widzów i słuchaczy. W spotkaniach telewizyjnych nie dawać interlokutorowi dojść do głosu. Słowem – stosować wszystkie możliwe chwyty z tej podwórkowej zabawy, o której wspomniałem.
Rzecz tylko w tym, że to było dobre na podwórku (na którym, nawiasem mówiąc, wszyscyśmy się bawili, ale nie wszyscy – wychowywali). Kiedyś wszyscy nosiliśmy krótkie spodenki – potem jedni z nich wyrośli, a drudzy nie i próbują załatwiać w nich ważne sprawy państwa. Tak to jest.
Bieda w tym, że obserwatorzy debat politycznych zostali nauczeni oceniania ich raczej podług stopnia wyszczekania, a nie poziomu wiedzy uczestników. Udało się zamienić sprawę poważną w cyrk.
Żeby więcej się nad tymi sprawami nie rozwodzić: po co miałby człowiek myślący serio o sprawach państwa spotykać się z kimś, dla kogo myślenie de publicis skupia się na kwestii sprawowania władzy. A ponadto – po co długie spodnie miałyby się spotykać z krótkimi?
Inne tematy w dziale Polityka