Pamiętam swoją studencką stancję na Lubelskim Sławinku. Wynajmowaliśmy całe piętro u uroczej wielodzietnej rodziny. My wynajmowaliśmy, czyli cała grupa wesołych studentów w trzech pokojach. Byli ludzie z politechniki, z weterynarii, z filozofii i filologii (ci z weterynarii nie czuli różnicy :) Słowem fajna zbieranina. Kuchnia była na korytarzu, łazienka. Była wanna i co nie było wówczas standardem - ciepła woda. Pamiętam wiosnę , dodatkowe egzaminy, czyli letnia sesja poprawkowa. Otwarte okna, śpiew ptaków a my kujemy do egzaminów. W tym czasie na Górce Sławinkowskiej osiedlili się księża. Fajni, pogodni otwarci na ludzi. Zamieszkali w typowym piętrowym domu, a na podwórku "rozbudowali garaż". Zwykły, murowany wolno stojący garaż i przerobili go na kaplicę. Bo były to czasy gdy zdychająca komuna ciągle robiła wbrew, i na budowę / rozbudowę kaplicy zgody by nie dała , a na budowę garażu – czemu nie. Księża do garażu wstawili zwykłe ławki, skromny ołtarz z desek, nagłośnienie, a na zewnątrz postawili dzwonnicę z dwu rur hydraulicznych i małego dzwonka. Niemalże takiego jak na przejeździe kolejowym. Dzwonek dzwonił radośnie dzyń dzyń... I ta dzwonnica, ten dzwonek rozbrzmiewał wieczorami i zapraszał na mszę o 17... Mieszkałem nieopodal, więc bywało, że na dźwięk dzwonka z tej niby dzwonnicy biegłem do kaplicy na mszę. A dodam, że studentem byłem raczej "rozrywkowym". Księża msze prowadzili żywo, dynamicznie, ciekawie i na temat. Atmosfera była doskonała. Czuło się wspólnotową więź. Później nadszedł czas rekolekcji, i były to jedne z najlepszych, najbardziej zapadających rekolekcji jakie dane było mi przeżyć. Kaplica, wcale nie taka mała, była zawsze pełna ludzi...
Później księża dostali pozwolenie na budowę „prawdziwego” kościoła i wybudowali wieeeelki monstrualny kościół z czerwonej cegły. Wraz z tą budową sami jakby się zmienili. Stali się bardziej szorstcy, bardziej nieufni, mniej przystępni... Choć to może tylko moje wrażenie...
A sam ten nowy kościół miał (ma?) jakąś taką nieludzką skalę. Jest za ogromny. Mam też wrażenie, że nie udało się w jego wnętrzu odtworzyć nawet części tej radosnej, „gospelowej” atmosfery z małej kapliczki na Górce Sławinkowskiej. No i dzwon, duży, zapewne drogi, i na wysokiej dzwonnicy już nie wołał mnie magnetycznym dzyń dzyń....
Dwadzieścia lat później do naszej parafii przybył nowy ksiądz. Wprowadził atmosferę otwartości i pewnego entuzjazmu. Poprzedni ksiądz nieco zaniedbał nasz stary murowany kościółek, który w końcu zaczął grozić zawaleniem i przenieśliśmy się do baraku z blachy falistej, wykończonego płytą paździerzową. Nowy ksiądz zebrał wiernych i w weekend pomalowaliśmy kościół/barak na kolor pastelowy zgodnie z zaleceniem konserwatora zabytków. Zainstalowaliśmy drewniany krzyż i tablicę z porządkiem mszy a teren został wreszcie należycie uporządkowany. Za kościołem, w miejscu ustronym, znalazła nawet swoje miejsce toj-tojka. Wiadomo - Europa. Proboszcz prowadzi msze bardziej dynamicznie, zaś wikary nieco bardziej refleksyjnie, a obydwaj znakomicie się uzupełniają.

Do tego przyjeżdża do nas wielu księży "goscinnie". W parafii panuje absolutna jawność finansów i można powiedzieć, że nareszcie zapanowała dobrze pojęta normalność i swoisty parafialny dobrostan.

I tylko jedna myśl nie daje mi spokoju. Że nasz ksiądz, kierowany dobrze pojętą ambicją zechce postawić kosciół z „prawdziwego zdarzenia”. Duży postawny, murowany no i wysoki na cztery piętra,
Jakiś taki za duży, za uroczysty i za ozdobny.... A zarazem trudny do ogrzania zaówno w sensie dosłownym jak i emocjonalnym. Zasmuca mnie świadomość, że zamiast mądrze przeznaczyć pieniądze na misje katolickie w Birmie, wydamy je na takie duże, niepotrzebne „coś”,
a do tego bezpowrotnie stracimy tę cudowną, niepowtarzalną atmosferę, ciepła, przyjaźni i parafialnej wspólnoty...
Robert Fryczkowski
Moją pasją jest świadome, spokojne szkolenie, konsekwentna edukacja i poznawanie świata. Moją pasją jest Piękna Trębaczka, konie i magiczna telegrafia....
Moją pasją jest życie....
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości