Marcin Gugulski Marcin Gugulski
522
BLOG

Piotr Zakrzewski „Podziomek” (1953 † 18 V 2009)

Marcin Gugulski Marcin Gugulski Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

image

10 lat temu zmarł Piotr Zakrzewski, szerzej znany jako Podziomek, felietonista prasy podziemnej a potem prawicowej, emigracyjnej, lokalnej i katolickiej.

Między nami, kobietami, mężczyznami…

Między nami, kobietami, mówiąc, żadna reforma oświaty nie przyniesie niczego dobrego, jeżeli się nam, kobietom, nie spodoba. Zresztą, między nami, kobietami, kiedy nam się spodoba, to też nic dobrego z niej nie wyjdzie. Nie wyjdzie ponieważ my kobiety rządzimy szkołą, co nazywa się „feminizacją zawodu”. My, kobiety, jako istoty do bólu spontaniczne zawsze będziemy wrzeszczeć na każdego gówniarza, który nas denerwuje, bo się wierci. Nigdy nie będziemy zachowywać się jak te wieczne dzieciaki płci męskiej, które gotowe sobie są z wszystkiego robić zabawę. Nawet z rzeczy tak poważnych jak szkoła, nauka i zabawa zorganizowana. My się tu męczymy ucząc cudze dzieci, my cierpimy i wszystkie te rozpuszczone dzieciaki stanowczo powinny dokładnie odczuć tę martyrologię. Żadnych tam śmichów chichów. Marginesy i estetyka zeszytu, oto czego trzeba. I niech się nauczy głupek, debil, chamskie nasienie, nie przynosić manier z domu! Naucz się debilu jeden kultury osobistej zanim mordę otworzysz!
Podziomek popełnia kolejny antyfeministyczny albo i mizogyniczny tekst? Nie. Podziomek był nauczycielem w szkole podstawowej. Było nas trzech. Wuefmen alkoholik, który chował się w kanciapie przy sali gimnastycznej, rzucając przedtem jakąś przypadkową piłkę jakiejś przypadkowej grupie dzieciaków, co uznawane było przez panią Dyrektor, a nawet panią Wicedyrektor, za doskonałą metodę wychowania fizycznego. Było uznawane, ponieważ doświadczony alkoholik wuefmen wiedział, że liczą się zapisy w dzienniku, które winny odbiegać od rzeczywistości na bardzo długi dystans, za to w sprinterskim tempie. Z wuefmenem piło się zresztą przyjemnie.
Drugim był pan - powiedzmy - Pawełek. Młody człowiek po studiach, specjalista od nauczania początkowego. Ten na radach pedagogicznych nudził wręcz straszliwie. Opowiadał o każdym dzieciaku, którego uczył, o tym czy dziecko ma lekką czy poważniejszą dysgrafię, czy rodziców ma biednych i pijaków, czy tylko biednych. Opowiadał o Kasi, która pokonała trudność pisania litery „Ł” i Michale który, niestety, gubi się w dodawaniu. Opowiadał długo, szczegółowo, z pasją, i mimo że piękna połowa ciała pedagogicznego zajmowała się w tym czasie wymianą przepisów kulinarnych i plotek o mężach, to jednak miała pretensje do pana Pawełka, że duperelami rady przedłuża. Poza tym pretensji do pana Pawełka nie miano, bo ci wredni rodzice, nie mówiąc o przygłupich bachorach, bardzo byli za panem Pawełkiem. Kto to może durniów pojąć?
Ja byłem trzeci. Sobie cenzurki nie wystawię. Z wuefmenem niejedno piwko się wysączyło w kanciapie (ale po lekcjach!). Pana Pawełka słuchałem z przyjemnością i podziwem, i miałem nadzieję, że moje dzieci trafią na początku szkoły do kogoś podobnego. (Dwójka z trojga trafiła, i to do dwóch różnych lecz świetnych pań! Trzeci jeszcze w przedszkolu. Może ma to coś wspólnego z faktem, że dyrektorem szkoły moich dzieci jest pan.) Cenzurki sobie nie wystawię, ale w każdym razie do dziś czuję się na swoim osiedlu bezpieczny, bo nawet największa chuliganeria mnie nie tknie - uczniowie pamiętają. Kiedy pani Dyrektor zaprosiła mnie na rozmowę o ewentualnym przedłużeniu kontraktu na kolejny rok szkolny, dowiedziałem się, że brak mi kwalifikacji. „Merytorycznie jest pan bez zarzutu, kontakt z młodzieżą - świetny. Ale niestety, pan jest za cichy, za łagodny. A u nas w szkole tyle elementu...” Tak sobie wzdychała pani dyrektor. W dobranej ze względu na „element” klasie ósmej miałem, mówiąc skromnie, pewne sukcesy. Nie grozili mi mordobiciem, a największy (ukończone lat szesnaście, i po wyroku) zakapior z tej klasy samorzutnie dbał o dyscyplinę na moich lekcjach. Niekonwencjonalnie - fakt: „zamknij mordę ty sk..., bo jak ci przyp...” - warczał pod nosem na rozbrykanego kumpla, czego ja dyplomatycznie nie słyszałem. Oni nawet czytali lektury! Ale pani dyrektor miała rację: dzieci były przyuczone od pierwszej klasy do reagowania na wrzask, agresję i dwóje. Ja wrzeszczeć nie mogłem, bo to i struny głosowe nie te, i chęci nie było. Dlatego na moich lekcjach dzieci były głośne, wierciły się i zabierały głos bez uprzedniego podniesienia ręki. Dwój nie stawiałem prawie w ogóle. Nie dlatego, żebym uważał, że to metoda. Metodą - moim zdaniem - w kontaktach z dziećmi jest szczerość. Otóż ja dwój nie mogę stawiać, bo mnie serce boli i udawanie surowości nie byłoby szczere.
Między nami, mężczyznami, nie wolno oddawać dzieci tylko kobietom. Trzeba by poważniej pomyśleć o odbiciu z damskich rączek procesu edukacji i wychowania. Trzeba by wyjść spod pantofla, nawet za marne pieniądze. Trzeba by, ale czy to, kurczę, żona pozwoli? (…)
Oczywiście, jest wiele zdumiewających, kochanych, świetnych pań nauczycielek i nie o nich jest co powyżej. Ale też nie one tworzą w szkołach klimat generalny.

Inwazja Odysa

Od samego rana w ostatnią niedzielę w moim domu toczyła się prawdziwa intelektualna batalia. Początkowo miałem nadzieję, że będzie to jedna solidna bitwa, ale działania przeciągały się. Odwroty i kontrofensywy, oblężenia i szturmy, zaciekłe obrony i podstępy wojenne zajęły całe dwanaście godzin, z przerwami na posiłki i wyjście do kościoła. Wojna przybrała totalny charakter wciągając wszystkich członków rodziny i niszcząc spokój naszego domowego ogniska, które i tak nie zwykło płonąć zbyt stabilnie. W każdym razie około godziny 21.30 w mojej głowie panowały bolesne zgliszcza, a żona chodziła w charakterze przemieszczającego się trzęsienia ziemi.
Agresorem był poeta Leopold Staff, który nasłał na nasz dom potężną armię poetycko filozoficzną po wodzą samego Odysa, zasłużonego destruktora boskiego Ilionu. Armia miaia zwarty kształt wiersza pod tytułem „Odys”, a zaatakowany został w pierwszej fazie walk mój niespełna dwunastoletni syn. Otóż armia wyglądała tak:
Niech cię nie niepokoją
Cierpienia twe i błędy.
Wszędy są drogi proste,
 Lecz i manowce wszędy.
O to chodzi jedynie,
By naprzód wciąż iść śmiało,
Bo zawsze się dochodzi,
Gdzie indziej, niż się chciało.
Zostanie kamień z napisem:
Tu leży taki i taki.
Każdy z nas jest Odysem,
Co wraca do swej Itaki.

Syn miał napisać wypracowanie o sensie dwóch ostatnich wersów oraz wskazać w wierszu wpływy greckiej mitologii. Co to jest za problem dla dwunastolatka? Żaden. Każdy z nas w połowie piątej klasy podstawówki niechybnie już odczuł, że jest Odysem i myśli sobie o czekającym go nagrobnym kamieniu, oraz że zawsze się trafia gdzie indziej niż by się chciało. W końcu jak człowiek żyje prawie dwanaście lat na świecie, to już widział niejedno i niejedno przeżył. Stoickie wyciszenie i przymglone smutkiem refleksje to jest chlebek z masłem dla piątoklasisty, zwłaszcza jeśli wie, że Odys to jest ten facet co zbudował konia trojańskiego i co zręcznie załatwił olbrzyma jednym ciosem w jedyne oko, chociaż nie znał karate.
Bitwę rozpoczął syn o dziewiątej rano, i, wytaczając największe działo umysłowe którym dysponował, ze szczętem zniósł jeden z problemów: „W wierszu `Odys` widać wpływ mitologii greckiej, ponieważ Odys był Grekiem. Dlatego widać wpływ.” - napisał syn i przerwał. Następnie nadal mobilizował władze umysłowe miotając straszliwe groźby pod adresem młodszego rodzeństwa, które mu przeszkadzało. Po jakiejś godzinie wszedł w polemikę z poetą wyznając, że nie rozumie, dlaczego ma iść śmiało, jak nie wie gdzie dojdzie? W tej fazie rozpoczęło się wciąganie do boju rodzicielskich posiłków.
- Zastanów się - udzieliłem synowi mocnego wsparcia.
- Miałeś lekcje odrobić w piątek - mobilizowała psychikę dziecka moja żona.
- Wymaganie, żeby jedenastolatek zrozumiał ten wiersz, jest równie głupie w piątek jak w sobotę - powiedziałem do żony, która odparła, że skoro to jest w programie, to syn musi, bo takie jest życie.
Każdy z nas jest Syzyfem. Do wieczora czwarta lub może piąta wersja wypracowania nosiła pewne ślady sensu. Nie da się tego powiedzieć o stanie ducha w naszym domu. Wszyscy byli wściekli, rozżaleni, warczeli na siebie, popłakiwali. Nawet pies był nieszczęśliwy, bo z powodu inwazji Odysa skrócono mu spacery.
W ten sposób mój syn zrobił pierwszy milowy krok w kierunku rzetelnego i szczerego znienawidzenia wszelkiej poezji z poezją Leopolda Staffa na czele.
Jeżeli próbujemy wierzyć i wcielać w życie wszystkie szczytne hasła, od recytacji których rozpoczyna się mowy na temat edukacji narodu, którymi uzasadnia się reformy programów i szkolnictwa, jeżeli edukację łączymy z wychowaniem, wychowanie z formowaniem ducha młodych pokoleń a ducha młodych pokoleń z tradycyjnymi wartościami i przyszłością kultury polskiej, jeżeli zatem robimy to wszystko, to całe nasze gadanie jest pustosłowiem w sytuacji kiedy w szkole dzieje się tak: jeden pan historyk wprowadza do programu historii starożytną Grecję, a druga pani od polskiego dorzuca wobec tego literackie „nawiązanie” do starożytnej Grecji. I jest pięknie. Czynią to zwykle profesorowie od stosownych starożytności i literatur, dla których przeciętny dwunasto czy jedenastolatek jest całkowicie egzotycznym stworem.
Przeciętny polonista z podstawówki ma do wyboru albo walczyć z narzuconym idiotyzmem, albo mu ulec. Jeśli walczy - ma o wiele więcej pracy, bo na przykład sam musi dobierać nawiązania. Jeśli nie walczy - ma lżej i może sobie poczytać humor zeszytów szkolnych, co jest miłą rozrywką. Często bywa też tak, że sens „Odysa” jest równie mglisty dla nauczyciela, bo i jego nauczyli rzetelnej nienawiści do wszelkiej poezji jeszcze w szkole podstawowej.
Najgorsze jest jednak to, że powszechnie problemy te uważa się za sprawy małej wagi i nie dostrzega ich ścisłego związku z recytowanymi hasłami o edukacji, wychowaniu, wartościach, kulturze, tradycji itp. Być może liczy się na to, że ośmiolatki lepiej sobie poradzą z dostrzeganiem takich związków.

Wojna cywilizacji

Uwagę policji zwróciła obecność na ulicach miasteczka liczniejszych niż zwykle grupek młodzieży. Zmierzch, jak to w listopadzie, zapadał szybko i było już właściwie zupełnie ciemno. Z tego, co policjanci wiedzieli, na ten wieczór, 14 listopada, nie planowano żadnych atrakcji, które mogłyby przyciągnąć młodych ludzi. Z tego, co policjanci czuli na własnej skórze, patrolując miasteczko i okolice, pogoda nie zachęcała do spacerów. Tymczasem – szczególnie w pobliżu szkoły przy ulicy Bukowina – roiło się od nastolatków. Co gorsza wyglądało na to, że dzieciaki coś knują. Młodzi ludzie byli podekscytowani – wyglądali, jakby na coś czekali – opowiadali później policjanci.
W roku 1993 Samuel Philips Huntington opublikował na łamach specjalistycznego pisma politologicznego obszerny artykuł  „The Clash of Civilizations?”, co przetłumaczono jako „Zderzenie cywilizacji?”. Proszę zwrócić uwagę na znak zapytania, kończący tytuł. Huntington polemizował z tezą Francisa Fukuyamy, niebywale modnego wówczas wizjonera, że po upadku komunizmu nastąpi „koniec historii” pojmowanej jako epoka burzliwych konfliktów. Nie nastąpi, dojdzie do nowych konfliktów, także zbrojnych, w których nie będą jednak uczestniczyć państwa a „cywilizacje” – twierdził Huntington. Pojęciu „cywilizacja” nadawał specyficzny sens, wskazując głównie na religijne źródła, tworzące fundament takiej wspólnoty. Różnice kulturowe, obyczajowe i religijne – wywodził amerykański myśliciel – muszą doprowadzić do konfliktów i starć. Zwłaszcza, że cywilizacje charakteryzują się silniejszą lub słabszą tendencją do ekspansji. Z artykułu wyrosła książka „Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego”. Asekuracyjny i kokieteryjny znak zapytania zniknął z tytułu książki i myślenia autora. Tezy Huntingtona przyjęto na świecie z wielkim zainteresowaniem. Czas jakiś Samuel Huntington był modniejszy od samego Fukuyamy. Rzecz dziwna, że słowo „clash” powszechnie zastępowano słowem „war”. Mówiło się wszędzie o „wojnie cywilizacji”, a islamski fundamentalizm, Talibowie, i Al-kaida brali żywy, choć mimowolny, udział w promocji pomysłów Samuela Huntingtona. Mówiąc nawiasem: Huntington wyróżnił dziewięć cywilizacji.
***
Tymczasem cywilizacja, która właśnie wchodziła w fazę zarodkową w śląskim miasteczku Orzesze, powiat mikołowski, miała stoczyć swoją pierwszą, założycielską bitwę. To właśnie perspektywa tej ekscytującej walki wygoniła na ulice niemal całą nastoletnią młodzież miasteczka, która jednak nie miała pojęcia, że dzieje się coś na skalę rodzącej się cywilizacji. Oto, co miało się stać. Umówiono się by wieczorem, 14 listopada, stoczyć na terenie szkoły przy ul. Bukowina wielką bójkę. W języku młodzieży i kibiców impreza taka nazywana jest „ustawką”. O co chodziło, to pozostaje tajemnicą miejscowej młodzieży, mówi się, że o jakieś historie miłosne. Dramatyczny, cywilizacyjny, wymiar nadał wydarzeniu skład osobowy umawiających się stron. Bitwę zamierzało stoczyć kilkadziesiąt podzielonych na dwie wrogie grupy dziewcząt w wieku 14 – 17 lat.
***
W cywilizacjach, które zdaniem Huntingtona muszą się prędzej czy później wziąć za łby, prócz różnic są także cechy wspólne. Jedną z cech wspólnych wszystkich dziewięciu cywilizacji wyliczonych przez Huntingtona jest fakt, że wojownikami są mężczyźni. Są i byli zawsze. W dziewięciu cywilizacjach uważa się ten fakt za naturalny. W naszej – zachodniej obrósł on ostatnio ideologicznym protestem środowisk feministycznych, głoszących konieczność skończenia z panującym od tysięcy lat patriarchalnym modelem kultury, tłamszącym kobiety. Jest rzeczą niezwykle wątpliwą by dziewczęta z Orzesza i okolic, kierowały się ideami feminizmu. Nie, one zwyczajnie i prostodusznie postanowiły zrobić to, o czym feministki tylko myślą, mówią i piszą. Kiedy przyszły się bić, uzbrojone w drewniane pałki, kastety i noże – takie narzędzia znaleźli przy nich policjanci – naśladując bez wątpienia swoich męskich rówieśników, czynem tym zniszczyły raz na zawsze podstawy męskiej dominacji. Symbolicznie ale jakże boleśnie i skutecznie odebrały chłopakom trwający od zawsze i wszędzie, w dziewięciu co najmniej cywilizacjach współczesnych i kilku starożytnych, monopol na bycie wojownikiem. Dziewczęta z Orzesza i okolic przyznały sobie same licencje na zabijanie. Po co?  Cóż, ja przed tym pytaniem stoję całkowicie bezradny i żadne sensowne odpowiedzi nie rysują mi się w głowie.
***
Ostatecznie „ustawka” nie doszła do skutku. Akt założycielski jakiejś zupełnie nowej i trudnej do wyobrażenia cywilizacji nie dopełnił się, ponieważ cywilizacja stara tę bitwę jeszcze wygrała. Policja nie dopuściła do bójki. Policjantów zaś, którzy, nie mając o tym pojęcia w tej wojnie cywilizacji wzięli zwycięski udział ogarnęło bezbrzeżne zdumienie. Już z mniejszym zdumieniem reagowano dwa dni później, kiedy media doniosły, że w Tczewie województwo pomorskie, policja uniemożliwiła niemal identyczną jak ta śląska, dziewczęcą „ustawkę”. Tym razem dziewczyny miały się bić o honor „Lechii” Gdańsk i „Arki” Gdynia. Wydarzeń tych nie widać ani z gabinetu Huntingtona ani Fukuyamy. A szkoda.  

Spisek umarłych

(…) W Polsce synowie posłuszni są umarłym ojcom. Z żywymi gotowi się wadzić i buntować, spierać o każdy wybór, o każdą rację. Lecz zmarli ojcowie, ci żyją w synowskich sumieniach. Przed umarłą matką tłumaczyć się trzeba z niedostatku miłości, porządku, ze zbyt wątłego płomienia we własnym, rodzinnym ognisku. Nasze talizmany potraciły kształt, spalono je, przetopiono, zbombardowano, skradziono. Lecz tym są cenniejsze im bardziej wyobrażone. Ryngrafy i szable, tabakiery, konterfekty, ślubne wyprawy prababek w malowanych skrzyniach. Lok dziadka, zachowany w modlitewniku, kiedy pradziadek był młodym ojcem a dziadek niemowlęciem. Nie ma ich. Obrócone w proch i popiół przez wrogów i złe czasy. Nie ma ich - więc znaczą tym więcej.
Mówi mędrek, co zgubił drogę na polskich cmentarzach, że marna ta Polska i mała. Dwie trumny nią rządzą - powiada - Piłsudskiego i Dmowskiego. Nie dwie! Rzędy, szeregi trumien. Jedna nad drugą warstwami ułożone. Archeologia pamięci i wiary niech nami włada, bo gdzie się dziś we wczoraj zakotwicza, tam umarli żyją i konspirują. Spiskują przeciwko domowym hańbom, przeciw chaosowi, destrukcji, zidioceniu, przeciwko bezradnemu dryfowaniu gdzie wiatr zawieje a fala poniesie.
Co minęło, to układa się w sens, co się dzieje, budzi zawrót głowy. Stuleci czasem trzeba, żeby w pozornym absurdzie dziejów nagle się odkryła żelazna logika Opatrzności. Nim łódź polską powierzymy zaufanym sternikom, zakotwiczyć ją trzeba przeciwko fali, co mo¬że ją rzucić na skałę. Przeciw wiatrowi co ją na mieliznę może popchnąć. Nie trumny: kotwice nami rządzą w czasach burzliwych. I tak jest dobrze.
Łańcuch to symbol dwuznaczny. Jest znakiem zniewolenia, lecz może być znakiem zakotwiczenia, ciągłości. Łańcuch pokoleń nie zniewala duszy, nie te okowy rwać trzeba by się dobić wolności.
Umarli jednak szepcą nam do uszu i złą wiadomość. Powiadają, żeśmy tylko ogniwem łańcucha, że odpowiadamy nie tylko przed nimi, którzy są przeszłością, ale odpowiadać będziemy i wówczas, kiedy dawno rozsypiemy się w ziemi. Ciężko jest być ogniwem łańcucha, ciężko znieść świadomość, że będzie się odpowiadać przed nieznanymi potomkami, bez możliwości obrony i usprawiedliwień. Ale tak jest. Słyszałem jak tę prawdę głosiły gawrony nad cmentarzem i szelest martwych liści. Słyszałem jak szeptały cienie Krzyży tańczące w świetle płomyków na cmentarnym murze.
I tak jest dobrze. Zegar tyka, więdną kwiaty, wypalają się znicze, rodzą się dzieci.


* * *

Od zawsze w Warszawie

Imię?
Piotr.
Nazwisko?
Podziomek.
Jak Pan zaczął pisać felietony?
Kompletnie przypadkowo. W 1983 roku przez kilka miesięcy pracowicie robiłem dla podziemnych „Wiadomości” ogromne wyciągi z audycji Radia Wolna Europa. Nudne to było, więc „Wiadomości” nic z tego nie drukowały. Kiedyś dopisałem na marginesie takiego wyciągu kilka ironicznych uwag i redaktor natychmiast mi je zamieścił dodając własny tytuł, wstęp i zakończenie. I tak powstała moja pierwsza „Kronika 7 dni”, którą potem już pisałem samodzielnie i co tydzień. Ukazywała się na ostatniej stronie „Wiadomości” bez chwili przerwy aż do likwidacji cenzury i „Wiadomości”.
Gdzie Pan potem pisał?
O Boże! Gdzie ja nie pisałem? Do radia, do gazet, do miesięczników, dla licealistów, dla emigrantów, dla katolików, do Londynu i do Elbląga. Najdłużej i najwierniej piszę do „Głosu” (od 1989 roku) oraz do „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” w Londynie (bez przerwy co tydzień od 7 lat). Pisałem do „Ładu”, ale mi padł i do „Spotkań” (też padły). „Nowe Państwo” nie padło. „Życie Gospodarczego” niby nie padło, ale „zmieniło formułę”, a ja straciłem felieton. Teraz z kolei padło „Słowo”. Z pism katolickich zostały mi na razie tylko felietony w „Powściągliwości i pracy” i jakaś misyjno-emigracyjna drobnica. Miałem epizod z „Gazetą Polską”. Pisywałem i czytałem felietony w pierwszym programie Polskiego Radia (zapraszało mnie do „Czasu felietonisty”) i do Radia Polonia.
Dostał Pan za tą orkę jakieś nagrody, medale, awanse? Wyrazy uznania?
9 lat temu dostałem Nagrodę Premiera Rządu RP dla Najlepszego Felietonisty Polskiej Prasy Podziemnej. Bardzo ją sobie cenię. To była nagroda od naszego rządu w Londynie - całe 25 funtów plus wyrazy uznania.
Czy Pan pisze felietony długopisem, czy piórem?
Ani, ani. 14 lat temu zaczynałem na ręcznej maszynie, potem „Wiadomości” pożyczyły mi elektryczną Erikę. Z czasem dorobiliśmy się z żoną komputerka Commodore, a teraz mamy peceta.
Jak i gdzie Pan mieszka?
Ciasno, i nie mam pieniędzy na remont łazienki, więc w warunkach urągających. Od zawsze w Warszawie.
Z kim?
Z żoną, Pawłem (lat 11), Asią (6), Kubusiem (4 i troszkę), psem i kotem. Pies i kot bardzo ważne. Podkreślić.
Podkreślamy. Dziękujemy za rozmowę.

R. I. P.

Debiutował późno, zamilkł przedwcześnie.
W pierwszych tygodniach orwellowskiego roku 1984 przysłał do podziemnych „Wiadomości” pierwszy przegląd prasy podpisany skromnym /P./, a już w Prima Aprilis objawił się czytelnikom jako autor felietonowej „Kroniki 7 dni” podpisanej pseudonimem Podziomek. I tak już zostało.
Gdy przyjdzie zdać rachunek z win i zasług wobec Ojczyzny, co będę miał na swoją obronę  –  pytał pięć lat później.  –  Plus minus 200 felietonów i może dziesięć udanych dowcipów? Rozsypane to wszystko dawno na wiatr i zapomniane. Wiem ja, wiem, że nowe idzie i pociąg historii przystaje na peronie. Tylko ja tłoku nie lubię. Swój skromny bagaż szanują nadto, by go oknami do przedziału wpychać, łokci i kolan nie wysuwam. A ugniatać, formować, ustawiać się nie dam. Ja nie jestem Plastuś. Ja jestem z innej bajki.
„Wiadomościom” Podziomek pozostał wierny aż do zniesienia cenzury w 1990 roku.
Od 1989 do 2000 roku miał stały felieton w „Głosie” Antoniego Macierewicza, a od 1990 do 2006 roku – w londyńskim „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza / Tygodniu Polski,”. Bibliograf odnajdzie też jego felietony i eseje między innymi w rocznikach „Gazety Polskiej”, „Ładu”, „Nowego Państwa”, „Powściągliwości i Pracy”, „Słowa – Dziennika Katolickiego”, „Spotkań”, lokalnej prasy elbląskiej i radomskiej oraz w archiwach Polskiego Radia.
Pisząc dla prasy prawicowej, emigracyjnej, solidarnościowej i katolickiej, zachował niezależność poglądów, ocen i stylu. Szerokim łukiem omijał politycznie poprawny salon prasowy.
Ceniony przez znawców gatunku, został wyróżniony Nagrodą Premiera Rządu RP na uchodźstwie dla felietonisty roku 1988. Od 1992 do 1996 roku uczestniczył w pracach jury selekcyjnego corocznych Nagród Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Gdy w 1999 roku otrzymał odznakę Zasłużonego Działacza Kultury, z ówczesnym ministrem kultury Andrzejem Zakrzewskim ustalili nad lampką wina, że łączące ich powinowactwo ma wyłącznie duchowy, a nie familijny czy instytucjonalny charakter.
W kapeluszu, grubych okularach i fantazyjnie zamotanym szaliku, gruntownie oczytany „pan od polskiego” wnosił do redakcji i na łamy obfity bagaż niedziennikarskich doświadczeń życiowych i zawodowych oraz łatwość cytowania licznych, uważnie przeczytanych lektur.
Mieszkał na Woli. Wychowywał trójkę dzieci, chorował, użerał się z wydawcami o  dyshonoraria.
W styczniu 2000 roku zaskoczył kilku kolegów stwierdzeniem, że co miał do napisania to już napisał i przysłał do „Głosu” swój „Ostatni felieton”. Napisał w nim, że jest już stary, ale nie z tych starców, którzy umierają, łowiąc marlina. Miał niecałe 47 lat.
Odnalazł się potem na krótko jako Kacper Rylski w londyńskim „Dzienniku Polskim”. Nagle przestał pisać, telefon milczał, na listy i e-maile też nikt nie odpowiadał...
Zmarł 18 maja 2009 roku. Leży pod skromnym drewnianym krzyżem na Wólce Węglowej w kwaterze S.IX.3.
Rozsypane to wszystko dawno na wiatr i zapomniane?

Fragmenty wywiadu i felietonów Podziomka wg „Głosu” z lat 90-tych XX wieku i z „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza z 2008 roku”. Nota biograficzna na podstawie wspomnień w „Biuletynie IPN” i „Forum Dziennikarzy [SDP]” z 2009 roku

66 lat, czyli już - dzięki PiS - w wieku uprawniającym do emerytury, ale jeszcze nie składam broni, pracuję, piszę, liczę itd. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura