Kiedyś słysząc: "nie po to tyle lat studiowałem/studiowałam" w kontekście osiąganych zarobków tylko się uśmiechałem. Ale teraz przyznaję, że teksty takie zaczynają mnie coraz częściej irytować. I bynajmniej nie chodzi mi tu o szykujących się do strajku nauczycieli. No... Nie tylko o nauczycieli.
Otóż moi drodzy wykształcani inaczej (tzw wykształciuchy)... Sam dyplom jakiejś uczelni i ileś tam lat w systemie szkolnictwa, nawet wyższego, nie stanowi (z automatu) przepustki do lekkiej pracy i wysokich zarobków. Do tego wystarczyło się swego czasu zapisać do właściwej partii (np. PSL/ZSL) i wcale nie trzeba było marnować młodych lat w bibliotekach lub wątroby podczas dyskusji akademickich (patrz Echo24).
Wyższe wykształcenie może owszem stanowić przepustkę ale do: świata wiedzy, sztuki, wyższych idei... Ale raczej wyższych wymagań, a niekoniecznie wyższych pensji.
Owszem... Zdarzają się kierunki na studiach, których absolwenci są rozchwytywani przez pracodawców jeszcze w trakcie studiów. Ale jak sami wiecie nie dotyczy to wszystkich kierunków.
Jak napisałem wcześniej: nie wystarczy ukończyć jakieś studia.
"Jakiś" magistrów i/lub inżynierów jest już na rynku pracy nawet za dużo. Te tytuły niewiele pomogą jeśli brak innych poszukiwanych przez rynek i pracodawców kompetencji. Dlatego nie dziwcie się, że dobry spawacz, operator wózka z uprawnieniami lub doświadczony sprzedawca może być wyżej wyceniany niż ktoś kto może pochwalić się tylko tytułami