Paweł Kasprowski Paweł Kasprowski
589
BLOG

Kto tak naprawdę poniósł klęskę w wyborach?

Paweł Kasprowski Paweł Kasprowski Wybory Obserwuj temat Obserwuj notkę 17

Wiele się ostatnio dyskutuje, kto właściwie wygrał a kto przegrał wybory samorządowe. Odpowiedź jest bardzo prosta: całkowitą klęskę w wyborach ponieśli lokalni samorządowcy. A druzgocące zwycięstwo odniosły partie ogólnokrajowe. 

Dlaczego tak się stało – czy ludzie dali się tak omamić morderczą walką PO z PISem, że nie widzieli innych możliwości głosowania? W dużej mierze tak, jednak podstawowy powód takiej sytuacji to przyjęty system obliczania głosów. Wysokie progi wyborcze dla komitetów, poniżej których nie ma szans na wybór, oraz użycie do obliczania głosów metody D’Hondta, która wspiera duże ugrupowania i deprecjonuje małe, nie dała szans lokalnym samorządowcom.

Przykładowo, w moim mieście PO i PIS zdobyły razem około 70% głosów. Czyli 30% wyborców nie głosowało ani na PO ani na PIS. Ilu reprezentantów w Radzie Miasta ma te 30% wyborców? Zero.

Metoda D’Hondta i progi wyborcze są jak najbardziej wskazane w przypadku wyborów do Sejmu krajowego – jeśli mielibyśmy tu metodę zupełnie proporcjonalną, Sejm składałby się ze 100 partii i nie byłoby szans na wyłonienie stabilnego rządu. Jaki jednak jest sens użycia tej metody na poziomie miasta czy powiatu?

Załóżmy, że pewien znany i poważany obywatel jakiegoś miasta ma trochę czasu i wizję, jak miasto miałoby się rozwijać i postanowił w związku z tym kandydować do Rady Miasta. Co może zrobić? Logiczne wydawałoby się skrzyknięcie znajomych, zebranie podpisów i zorganizowanie komitetu wyborczego. Jednak w takiej sytuacji, nawet jeśli uzyska 10% głosów, to szanse na jego wybór są minimalne. Jeśli chce zostać członkiem Rady Miasta musi się zgłosić do którejś z wiodących partii (aktualnie PO lub PIS) i poprosić grzecznie o miejsce na ich liście. A partie nie zawsze są na to chętne – przecież mają swoich działaczy, których trzeba nagrodzić miejscami na listach.

W ten sposób o tym, kto znajdzie się w Radzie Miasta nie decydują mieszkańcy miasta lecz politycy. Mieszkańcy mogą jedynie zdecydować czy wolą mieć więcej radnych z PO czy z PIS.

Dlaczego tak musi być? Moim zdaniem wybory na tym szczeblu powinny być zupełnie indywidualne. W porządku, niech partie rekomendują swoich kandydatów, jednak 100 głosów na kandydata PO czy PIS i 100 głosów na kandydata niezależnego powinno mieć taką samą wartość. Teraz tak nie jest.

Dodatkowy problem to kuriozalne rozdrobnienie okręgów wyborczych. Nie rozumiem dlaczego 100 tysięczne miasto musi być podzielone na 4 niezależne okręgi a kandydat musi decydować w którym okręgu startuje. Dlaczego nie może być jedna lista dla całego miasta? To ograniczyłoby sytuacje w których w jednym okręgu 400 głosów wystarczy do wyboru a w drugim głosy rozkładają się inaczej i nawet 500 głosów nie wystarczy.

Mój apel: uprośćmy całą tą procedurę, niech będzie jedna lista kandydatów na całe miasto/powiat i niech każdy głos liczy się tak samo. Sztuczne wzmacnianie dużych partii niczemu nie służy – Rada Miasta nie formuje rządu, musi tylko współpracować z prezydentem. W Radzie Miasta powinni się znaleźć znani i szanowani obywatele tego miasta a nie politycy wybierani z klucza partyjnego.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest to głos wołającego na puszczy – przecież ordynację wyborczą ustalają posłowie, a oni widzą świat tylko przez pryzmat swoich partii. Ale może warto zacząć taką dyskusję i za 4 lata któraś z partii (najlepiej ta wtedy rządząca) da się do tego przekonać?

Jestem informatykiem ale ponieważ interesuję się historią - staram się pisać o historii. Pasjonuję się znajdowaniem analogii pomiędzy historią a dniem dzisiejszym. Interesują mnie też różne interpretacje tych samych zdarzeń.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka