Ignatius Ignatius
126
BLOG

Nokaut: Decapitated / Frontside / Virgin Snatch - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

9.12 w katowickim Megaclubie odbył się finałowy koncert trasy Knock Out Tour 2018 zorganizowanej przez Knockout Productions. Dobór składu trasy optymalny i sprawdzony o czym świadczyć może nienaganna frekwencja.

Śledzący losy powyższych, zasłużonych dla krajowej sceny zespołów, wiedzą że trasa ta była wręcz nieunikniona. Każdy z powyższych powrócił z nową płytą. W przypadku Frontside i Virgin Snatch po paroletniej przerwie. Dla Decapitated była to pierwsza trasa po szczęśliwym zakończeniu perypetii w Stanach Zjednoczonych, które miały miejsce w zeszłym roku (członkowie zespołu zostali niesłusznie oskarżeni o porwanie i gwałt). Decapitated ponownie dowiódł, że jest zespołem niezniszczalnym - mało kto zdzierżył tyle co ten zespół przez ostatnie lata. Zdzierżył i wyszedł obronną ręką dodajmy, co samo w sobie zasługuje na podziw.

Jak można było się spodziewać krakowski Virgin Snatch zagrał solidną sztukę. Bardzo żywiołową i dynamiczną. Ekipa Zielonego promuje swoją ostatnią płytę Vote is a Bullet (2018). Zespół nadal rozwija swoją konwencję politykierskiego nowoczesnego thrashu.

Virgin Snatch jest w formie, bycie w opozycji daje zespołowi dodatkową motywację niczym turbodoładowanie. Dużą rolę odegrało fenomenalne nagłośnienie, co tyczy się bez wyjątku każdego zespołu, który wystąpił tego wieczoru na deskach Megaclubu.

Świeże kawałki, żarły aż miło. Słychać, że zespół włożył w nie sporo serca przez co nie ustępowały szlagierom z In The Name of Blood (2006). Sztuka była skondensowana i zwarta. Bez chwili wytchnienia zespól pędził przed siebie, pokazując się z najlepszej strony. O bojowym nastroju może świadczyć brak obecności ballady w secie. Mosh był piekielny, w tańcu zdecydowanie się nie oszczędzano. Sam Zielony nawet postanowił na chwilę wskoczyć do młyna.

Dzień przed koncertem naszła mnie pewna myśl, która specjalnie mnie nie dziwiąc niestety ziściła się. Początkowo wokalista nosił okolicznościową koszulkę z pięćdziesiątych urodzin Roba Flynna (lidera Machine Head). Gdzieś w drugiej połowie koncertu Zielony postanowił wdziać koszulkę i dumnie podskakiwać w barwach plemienia OTUA*... Zacięta, wręcz powagą bijąca mina towarzysząca tej manifestacji potęgowała poczucie farsy. To było takie niepotrzebne i rozczarowująco do bólu przewidywalne. Zwłaszcza po tym jak Bolek skompromitował się na pogrzebie Georga Busha seniora. Zresztą same odwoływanie się w utworze „G.A.W.R.O.N.Y” do słów Bolka wzbudza uczucie politowania, pomimo zapewne jak najlepszych intencji autorów.

Zielony przyznać trzeba, jest wierny i konsekwentny w swoich przekonaniach. Przewijają się one wyraźnie na ostatnich albumach. Jednak zaprawdę powiadam wam jestem już znużony histeryczną biegunką totalsów... tym infantylnym antyestablishmentowym dyskursem, który panuje w popkulturze. Zresztą jak wiadomo trend ten zakorzeniony jest nie tylko w Polsce.

Kwestia zaangażowania politycznego jest pretensjonalnie przejaskrawiona. Rozumiem i szanuję, że można nie podzielać wizji polityki danej partii i dawać głośno temu wyraz. Problem tkwi w krytyce pozbawionej przejawów konstruktywności - tu jest tylko  pieniacka negacja podszyta jałowymi frazesami, które w dodatku cierpią na brak spójności... co za dużo to niezdrowo dlatego pozostawmy w tym miejscu politykierstwo i pójdźmy dalej.

Jako drugi wystąpił zagłębiowski boysband Frontside który zmartwychwstał po trzyletniej przerwie w koncertowaniu i dwóch bliźniaczych płytach z lat 2014-2015. Na których zespół zmierzył się z lżejszą rockowo-metalową stylistyką. Tegorocznym albumem Frontside wyciągnął trupa z szuflady i wskrzesił metalcorowe monstrum, ku uciesze niejednego fana. Jakże uroczo kiczowata oprawę zgotował Frontside – najbardziej efektowną z pośród wszystkich występujących. Cała scenografia podporządkowana była krwawemu obrazkowi z okładki albumu Zmartwychwstanie (2018). Zespół zaczął swój koncert, w miejscu w którym przerwał niszczycielską deathcorową woltę. Od tytułowego utworu z albumu Zniszczyć wszystko (2010), drugim ciosem był morderczy „Zapalnik”, który promował płytę Teoria konspiracji (2008), która w tym roku obchodzi swoje dziesięciolecie. Katowicka publiczność była w amoku, chyba wszyscy bawili się przy tych „obciachowych” dźwiękach. To jest zastanawiające, że od lat tak jechany zespół w przestrzeni internetowej na koncertach jest przyjmowany więcej niż entuzjastycznie. Nagle wszyscy znają teksty, bawią się świetnie i co najciekawsze nie są to tylko kindermetale… Fakt nie jest to najambitniejsza kapela, a twórczość momentami trąca infantylizmem – ale to właśnie świadczy o sile tego zespołu. Nie ma pozowanej spiny, jest czad i rock and roll. Wydaje mi się, że niektórzy zapominają, że muzyka może pełnić różną funkcję. Dlatego nie widzę nic zdrożnego w wesołym machaniu rękoma w cukierkowych momentach szlagierów takich jak: „Nie ma chwały bez cierpienia”, „Naszym przeznaczeniem jest płonąć”, czy „Wspomnienie jak relikwie” – zresztą taką przebojową zbitkę zaserwowano, ku uciesze wielu fanów, którzy mogli sobie ponucić i pośpiewać.

W połowie gigu nadszedł czas na świeże mięcho z nowej płyty. Najlepiej wypadły oczekiwany „Krew, ogień, śmierć” – nie zdziwię się, gdy utwór ten na dłużej zagości w repertuarze. Równie świetnie wypadł kawałek „Poznaj swoich wrogów”.

Z czasów, gdy wokalistą był Astek zagrano jedynie „Bóg stworzył szatana” – jeden z najbardziej znanych utworów Frontside. W utworze tym gościnnie na wokalu wystąpił wokalista krakowskiego Drown My Day (zespół ten otwierał koncerty na trasie)

Całość spajały klamrą dwa utwory z Zniszczyć wszystko (2010): przejmujący „Nie ma we mnie Boga” i furiacko-buntowniczy „Granice rozsądku”, gdzie z okazji finału trasy, na scenę wyskoczyli m.in.: Zielony i Anioł z Virgin Snatch ochoczo drąc się słowami wymierzonymi w konsumpcjonizm

Musisz, musisz to mieć i ciągle jeszcze więcej!

Kim, kim, kim kurwa jesteś,

By mówić mi jak mam żyć?!

Zielony postanowił wykorzystać okazję i po raz drugi wskoczył poharcować w moshpicie. Szczęśliwie udało się na bis wyprosić pastiszową „Legendę”, tak że przez moment, ten jeden moment, zaroiło się od smoków, diabłów, oparów smoły i siarki.

Pomyślny powrót, przemyślany, przekrojowy set. Po tych czterech latach, kiedy ostatnio widziałem Frontside na żywca, bardzo dobrze było móc znów poszaleć na ich sztuce.

Gwiazdą wieczoru był nasz eksportowy towar prima sort – goście z Decapitated doszczętnie spopielili transowym wygarem. Set oparty w przeważającej mierze na dwóch ostatnich krążkach sprawdził się wyśmienicie. To był kawał mięsistego, doskonale rytmicznego i technicznego łojenia. Muzyczny dekapitujący strumień był spójny i nie dawał ani chwili wytchnienia. Mimo to niebyło mowy o monotonni, ten trans był pożądany i świetnie doprawiony. Dzięki świetnemu nagłośnieniu można było delektować się gamą pokręconych dźwięków, które napełniały obiekt fascynująco niezdrową atmosferą. Z niedoskonałości wspomnieć można wokalu, który momentami gubił się za ścianą zdehumanizowanego dźwięku, ale reszta była naprawdę bez zarzutu. Jedynymi bardziej „klasycznie” death metalowymi akcentami były ulokowane w środku setu utwory z drugiego („Spheres of Madness”) i czwartego („Day 69”, „Post(?) Organic”) albumu. Jedynie te kawałki wyraźniej odstawały od stalowego zimna monolitycznego stylu wypełniającego Anticult (2017) i Blood Mantra (2014). Cieszy fakt, że zespół jest formie, i działa niczym niestudzona maszyna. Równie krzepiące było sprzężenie zwrotne, wzajemne oddziaływanie na linii zespół-publiczność. Decapitated zdecydowanie godzien jest swojej pozycji. Nagrywając tak miażdżące krążki i grając tak mocne koncerty, pozycja ta raczej nie będzie zagrożona. Podoba mi się skromność w dobie przesadzonego efekciarstwa. Oczywiście docenić należy świetnie wyreżyserowaną grę świateł, która miast rozpraszania, potęgowała doznania muzyczne - od pierwszych intensywnych dźwięków otwierających „Deathvaluation” aż po zamykające „Blood Mantra”. Najistotniejsza jest zawsze muzyka, jej precyzja i impet w przypadku zespołu Vogga sprawia, że broni się sama. Nic więc dziwnego, że ich przymknęli w USA... ta muzyka naprawdę jest „niebezpieczna”. Słowa te dotyczą również Virgin Snatch, który kultywuje surową thrasherską tradycję. Lekka nonszalancja z przymrużeniem oka ze strony Frontside jest całkowicie zrozumiała i na miejscu.

Wszystkie trzy zespoły zagrały zgodnie z oczekiwaniami a nawet więcej. Mam nadzieję na powtórkę w przyszłym roku w równie doborowym towarzystwie.

* Ośrodek Terapii Uzależnienia od Alkoholu i Współuzależnienia

Zobacz galerię zdjęć:

Virgin Snatch
Virgin Snatch Frontside Decapitated
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura