Ignatius Ignatius
150
BLOG

Make Earth Great Again: Laibach - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Po dwóch latach 24 lutego, do wrocławskiego Starego Klasztoru ponownie zawitał Laibach. 

Nie znam drugiego takiego zespołu, który z jednego przedsięwzięcia jest wstanie wycisnąć tyle artystycznego dobra, broniącego się pod każdym względem, na każdym jego etapie. Laibach z projektu The Sound of Music wyciągnął 300% normy (i jest to wynik zaniżony).

Projekt ten był odważny, niecodzienny i spektakularny. Punktem wyjścia były koncerty w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej, które odbyły się w 2015 roku. Tym samym Laibach zapisał się w annałach jako pierwszy zachodni zespół, który zagrał na tej umęczonej totalitaryzmem ziemi.  

Zbiegło to się z nieporadną i fasadową polityką ocieplania wizerunku przez Koree, schizofrenicznie przekładaną typowymi nuklearnymi muchami w nosie. Z okazji koreańskich koncertów Laibach zorganizował regularną trasę koncertową, która zbiegła się z pyskówką na link KRLD - USA - zrobiło się wówczas na chwilę iście zimnowojennie. Następnie Słoweńcy zmajstrowali z tego wydarzenia bezcenny dokument który, zresztą doczekał się stosownego wydania jako: Liberation Day : The Sound Of Music (A Documentary Musical) (2018).

Płyta The Sound of Music (2018) towarzyszącą koreańskiemu wydarzeniu obsunęła się w czasie - o tym, że warto było na nią czekać można przeczytać tu. Nie od dziś wiadomo, że Laibach słynie z perfekcjonizmu i nieustannego zaskakiwania swojej armii wiernych fanów. 

Już wtedy Słoweńcy nie poszli na łatwiznę. Materiał zaprezentowany na koncercie, bazujący na klasycznym musicalu autorstwa Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina. Został mocno prze-aranżowany i nagrany w zmienionym składzie. Dlatego trasy z przed i po ukazaniu się płyty, mimo, że poświęcone The Sound of Music mocno od siebie się różniły.

Po pierwszej trasie i płycie sądziłem, że wiem czego się spodziewać - ostatecznie i tak wyszedłem z koncertu niezmiernie zadowolony i zaskoczony pod wieloma względami.

Koncert do czego Laibach zdążył przyzwyczaić, był jak zawsze doskonale zrealizowanym i wykonanym widowiskiem audiowizualnym. Brzmienie było potężne lecz nie przesadnie intensywne, optymalnie pod względem głośności i nasycenia basu. 

Sfera wizualna – równie istotna co muzyka, wywierała ogromne wrażenie, symbolicznie uwypuklając kontekst całokształtu. Sielski musical skrzyżowano z przeglądem koreańskiej propagandy, przez co nagle w odbiorze ciężar gatunkowy uległ diametralnej zmianie. Fragmenty obrazujące gotową na wszystko armię, cały ten militarystyczny amok totalitarnego reżymu budził realną grozę – wszak to się dzieje tu i teraz. Taka niepozorna, żeby nie napisać banalna piosenka „Do-Re-Mi” mutuje w złowrogą pieśń, z beznamiętną deklamacją Milana (dzieje się tak pomimo, a może właśnie przez, wykonanie z przymrużeniem oka, w obliczu realnego zagrożenia).

Znów od strony estetycznej budziły się ambiwalentne odczucia, gdy przedstawiono kolekcję socrealistycznej sztuki, całą tą propagandową symbolikę (plakaty, znaczki etc.), które ukazują nigdy nieziszczony, utopijny sen raju na ziemi, który w istocie jest realnym, infernalnym przyczółkiem.

Spójrzcie na okładkę z przerobionym przez Laibach godłem Korei Północnej – w jednym prostym obrazie ukazano brutalną prawdę… góry, tylko góry i wszechobecna czerwona propaganda rycząca z krzykaczek.

Jeszcze odnośnie wizualizacji. Duże wrażenie zrobiły ponakładane brudno-jaskrawe filtry, emanujące śmiercionośną toksycznością np. ikoniczna migawka przedstawiająca żółć dywanowego nalotu na tle zgniło-purpurowego nieba podczas „So Long, Farawell” – która jednoznacznie przywodziła na myśl komunistyczny sztandar.

Koncert składał się z trzech segmentów. Podczas części pierwszej odegrano w całości album The Sounds of Music (2018). Laibach zdążył swoich słuchaczy już do tego przyzwyczaić. Miało to już miejsce podczas poprzednich tras promujących płyty.

To, co mnie najmocniej zdziwiło, to koncertowy skład kolektywu. Wbrew oczekiwaniom był uszczuplony. Brakowało przede wszystkim Borisa Benko, który uświetnił album potęgą swojego głosu. Zastosowano wybieg, który w pierwszej chwili uznałem za rozczarowujący - partie wokalisty były odtworzone a wizerunek, skąd i nad perfekcyjnie wykonany, został wyświetlony na ekranie. Tylko lub aż dopracowane simulacrum wokalisty. Szczęśliwie nie zabrakło wokalnego objawienia w postaci Lotty Zimmermann, która wyjątkowym blaskiem jaśniała na scenie. Laibach ma doskonały nos do wynajdywania utalentowanych wokalistek. Pomimo że znów brakowało mi Miny (wokalistka, która niejedno skradła serce podczas poprzednich trasach) to przyznać trzeba że Lotta spełniła swoją rolę wybornie zwłaszcza, że obie Panie tak pięknie się różnią.

Laibach is Laibach, więc nie dziwi fakt subtelnych modyfikacji poszczególnych utworów na potrzeby koncertu. Było dostojnie, dojrzałe, z przesłaniem, które prędko się niestety nie zdezaktualizuje - póki nie dojdzie do historycznego przełomu w Korei Północnej.

Jak to Laibach ma w zwyczaju, po pierwszej części można było odsapnąć podczas 10 minutowej przerwy. Po lekcji komunizmu „estetycznego” przyszedł czas na praktyczną stronę czerwonych ideologii. Drugą część koncertu skupiona była na szerszej prezentacji projektu Laibach Revisited, którego początki sięgają jeszcze zeszłej dekady (jak nie lepiej), kiedy to Laibach postanowił wsiąść na warsztat materiał z pierwszych płyt: Rekapitulacija 1980-84 ‎(1985) Laibach (1985) i Nova Akropola (1986). Już niebawem, po długim czasie oczekiwania, na nowo nagrany materiał ukaże się w pięknie zapowiadającym się boxie. Nowe wersje od lat były przemycane w setach, teraz na zasadzie obfitej zajawki zagrano aż sześć kawałków. Kilka z nich już dane mi było usłyszeć na żywo, pozostałe były dla mnie niesamowitą gratką i niespodzianką - nigdy za wiele klasycznego industrialu! Mam nadzieję, że następna trasa zostanie zdominowana przez stary dobry martial industrialny hałas w tak doskonale odświeżonej formule.

Rewizytę rozpoczęto od wykuwania przyszłości w „Mi kujemo bodočnost” – przejmującym monumencie, który przytłaczał swoją nieludzką atmosferą. Względem oryginału utwór stracił nieco na wadze, wygładzono krawędzie, przez co brakowało mi namacalnej duchoty – ale wraz z minimalistyczną wizualizacją i potęgą nagłośnienia i tak byłem wstrząśnięty. Drugi w kolejce był dobrze ograny „Smrt za smrt”, w którym niestety zabrakło udziału Miny, która naprawdę swą teatralnością i dramaturgią tchnęła w ten kawałek drugie życie. Podobnie jak w przypadku partii Borisa, również i Mina została wyświetlona. Całość zrealizowana była doskonale, jednak obecności żywego człowieka nic nie będzie w stanie zastąpić. Następnie zaprezentowano pierwsze trzy utworu z drugiego albumu długogrającego. Wybór doskonały najbardziej zaskoczyła mnie obecność „Vier Personen” jednego z pierwszych hymnów Laibach. Tuż przed rozpoczęciem tego utworu scenę opuścił Milan, tak aby uzyskać tytułową liczbę osób występujących. Jest to symboliczne nawiązanie do immanentnego składu kolektywu Laibach: Eber, Saliger, Dachauer, Keller. To był zdecydowanie jeden z najmocniejszych punktów tego koncertu. Część poświęconą Laibach Revisited zwieńczono utworem „Ti, ki izzivaš”. To była najbardziej intensywna część występu. Pełna drastycznych grafik uzupełniających mocne teksty napisane w rodzimym języku wykonawców. Dwie części tego samego koncertu stanowiły radykalny kontrast - kompletnie dwa różne oblicza tych samych artystów. Wycieczka wgłąb historii do samych początków. 

Największym jednak objawieniem okazały się bardzo nietypowe utwory zagrane na bis. Po raz pierwszy od wielu lat w secie pojawiła się laibachowa przeróbka „Sympathy for the Devil”, gdzie rolę diabła przypadła Putinowi… Sięgnięcie po ten utwór ma swoje uzasadnienie, zbliża się powoli trzydziestolecie albumu z wariacjami na temat szlagiera Stonsów. Niepozorna i wyciszona Lotta, prezentująca poważną, stonowaną kreację podczas pierwszej części koncertu, zrzuciła okowy i dosłownie tryskała rock’n’rollem. Na koniec zaprezentowano premierowe kawałki z ścieżki dźwiękowej do Iron Sky: Coming Race (2019) będący sequelem filmu z 2012, do którego zespół również przygotował muzykę. Pierwszy z nich zatytułowany „The Coming Race” to naturalne rozwinięcie „bondowskiego” klimatu z „Under the Iron Sky” – tu znów brylowała Lotta z swym niesamowitym głosem. Finał był iście rozbrajający, Laibach dorobił się kolejnego hitu z prawdziwego zdarzenia. Mowa o „Surfing Through the Galaxy” – do czego to doszło, żeby legenda industrialu wzięła się za muzykę country… w dodatku odnalazła się w tej stylistyce idealnie! Po dużej dawce ciężkostrawnej tematyce przyszedł czas na kojące rozprzężenie. Lotta chwyciła za gitarę akustyczną, kowboj Milan zamruczał w swoim niepowtarzalnym stylu i cały klasztor odleciał niczym wyświetlane ośmiobitowe wcielenie frontmana, dosiadającego rakietę.

Nie pozostało nic innego jak wypatrywać informacji na temat Iron Sky: Coming Race (2019) – film miał już swoją premierę w Finlandii 16 stycznia.

Obecna trasa ma silny zimnowojenny wydźwięk, co akcentowane było przez część wizualizacji stylizowanych na stare nagrania video. Nie zabrakło aktualnych wtrętów, które idealnie uzupełniały główną tematykę widowiska (diabeł Putin rządził). Obecność Lotty otwarła nowy rozdział, repertuar był genialny zestawienie dawno niegranego materiału z premierowym dało zaskakująco pozytywne efekty! Choć pewnie niektórzy mogli kręcić nosem ze względu na absencję „Life is Life” czy „Tanz mit Laibach”. Tak jak wspominałem, brakowało mi Miny i Borisa – wówczas byłoby idealnie, ale z drugiej strony nie można nic Słoweńcom zarzucić. To są artyści z prawdziwego zdarzenia, którzy dają z siebie naprawdę wszystko - wszystko co mogą najlepszego zaprezentować w danej chwili.


Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura