Pewnego razu, gdzieś pomiędzy Teksasem a Meksykiem...
Pewnego razu, gdzieś pomiędzy Teksasem a Meksykiem...
Ignatius Ignatius
296
BLOG

Leash Eye: Blues, Brawls & Beverages (2019) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Leash Eye nie rozpieszcza zbytnio swoich fanów częstotliwością wydawania premierowego materiału. Przez 20 lat zespół oficjalnie wydał cztery płyty i nie albumowego singla. Fakt liczy się jakość... mimo to i nad ilością mogliby troszkę popracować. Ileż można czekać, no ile?

Wiem, wiem łatwo się mówi, znając realia, charakter działalności, and last but not least ramy stylistyczne, które owszem znajdują swych koneserów, lecz list sprzedaży Panowie tym nie podbijają (a szkoda).

Na następcę Hard Truckin’ Rock (2013) trzeba było czekać sześć lat, nałożyło się na to kilka spraw. W 2014 roku po jedenastu latach odszedł wokalista Sebb, z którym zespół nagrał swoje pierwsze trzy albumy. W 2016 roku jego miejsce zajął Quej (Steel Habit, War-saw). W 2017 roku w ślady wokalisty poszedł perkusista Konar zastąpiony przez Bee Geesa (Goat Force One). Z potężną dolewką świeżej juchy zespół wreszcie zabrał się do pracy…

Oprawa najnowszej płyty Leash Eye wydanej własnym sumptem, jest rozbrajająca i niesie ze sobą pewien morał. Pierwszy rzut oka i czego tu nie mamy: majonezik, konserwowego ogóreczka, pomidorka, serek, cebulkę i nieodłączne fryteczki, wraz z obowiązkową puchą coli co by to wszystko dobrze spłukać. Jednak musicie pamiętać, że w całej tej kompozycji, najważniejsze jest to, co pod dobrze wypieczoną, chrupiącą bułeczką - reszta to jedynie dodatki, atrakcyjne ale jednak zapychacze, wykałaczki z flagą amerykańską i kawałek serwetki w którą wytrzemy po wszystkim tłuste paluchy. Mowa oczywiści o soczyście krwistym kotleciku, w mistrzowskim stylu doprawionym przyprawami, o tajemnej recepturze, w której wkład wchodzi nieodłączny glutaminian sodu…

Awers utrzymany w charakterystycznym stylu, który przewija się od debiutu po dziś dzień. Najnowsza grafika to pewne podsumowanie, łatwo wyłapiemy odniesienia do poprzedników. To dobry omen zwiastujący, czego można się spodziewać. Zespół już na starcie podkreśla swoje dziedzictwo i obiecuje, że na 125% po przesłuchaniu nowej płyty nabawicie się dorodnego liszaja.

Rewers rozkład jazdy albumu stylizowany na menu, który został starannie wyceniony w czasie. Coś w tym jest, ta płyta na ten przykład kosztuje 53 minuty życia – dobrze, że nie trzeba w tym wypadku płacić żadnego napiwku…

Wyobraź sobie proszę ja Ciebie, że po odpaleniu albumu natychmiastowo przenoszę się przed knajpę z okładki. Wypisz wymaluj przed oczami staje mi mój ulubiony Texas Roadhouse, gdzie serwują rasowe hamburgery i steki (tak, tak t-bony) rzecz jasna - w jedynym słusznym rozmiarze Texas Size. Co prawda serwują tu same sikacze pokroju Bud Lighta i Millera, ale przynajmniej odpowiednio schłodzone, w jeszcze bardziej schłodzonych pokalach.

Słucham Ci ja sobie pierwszego kawałka „Bones” i zastanawiam się czy to na pewno rocznik 2019 czy może jednak co najmniej 1979? Mocno zakrapiane wejście, w którym bezwolnie rozpływamy się. Bez dwóch zdań Blues, Brawls & Beverages (2019) kupił mnie za sprawą pasaży niezawodny organista Voltan – to co wyprawia z hammondem od lat (nie tylko na płytach Leash Eye) to jest coś niesamowitego. To właśnie pierwsze dźwięki przybrudzonego Hammonda uspokoiły mnie… Słychać pierwsze różnice brzmieniowe względem poprzedniej płyty: bardziej przykurzone, świetnie oddające ducha złotych dla rock and rolla dekad. Całość wypada przekonywająco dobrze. Jest szorstko, brudno niczym podłoga knajpy zasypana miałem zmielonych kowbojkami łupin fistaszków i petów.

Narastające niepewność jak wypadnie nowy gardłowy… Wypada świetnie, naturalnie jest inaczej, Queju to Queju a Sebb to Sebb. Nie mniej zmiana na tymże stanowisku obyła się bez jakościowego uszczerbku.

Dookoła na ścianach wiszą nieme ekrany telewizorów, na pierwszym ligowe rozgrywki baseballu, na drugim Texas Hold’em, na trzecim uniwersyteckie rozgrywki footballu amerykańskiego, na czwartym mistrzostwa świata w darcie, na piątym stary klip The Black Crowes…

Druga pozycja w menu to „Moonshine Pioneers”, słabe ale jednak wyskokowe napoje robią swoje, zaczyna się epicki rausz. Po wystrzałowym otwieraczu, przychodzi lekkie stonowanie. Przyzwyczaiłem się w pełni do nowego wokalisty, dzięki czemu łatwiej mi się skupić na reszcie akompaniamentu, która szyje w leasheyeowym stylu. Pierwsze wrażenia – słychać, że to Leash Eye, zespół, który w southernowej konwencji potrafił się umościć, odpowiednio znacząc teren wokoło.

Nieabsorbująca muzyka sączy się z kanału serwującego starego dobrego amerykańskiego rocka (dobrze) i kontrastującym z nim nowomodnym, zniewieściałym country (niedobrze). Mało wybrednym kierowcom tirów jednak taki zestaw idealnie pasuje, choć niektórzy bywają nerwowi. Jeden redneck ma za złe drugiemu, że wykorzystując okazję, dokonał niefortunnego wyboru, w szafie grającej podczas, gdy ten ulotnił się za potrzebą do johna*…

Jeszcze lepiej ów styl słychać w kawałku „On Fire” – który brzmi jakby żywcem został wyrwany z któregoś z poprzedników. Utwór powinien mieć jednak tytuł „Hammond on Fire” – aż miło posłuchać jak organista krzesał ogień z rozgrzanych do białości klawiszy. Jeżeli poprzednie trzy utwory pozostawiają wątpliwości co do potencjału wokalisty to sądzę, że „Lady Destiny” powinien rozwiać je ostatecznie. Nienachalny patetyzm bijący z chórów. Podkreślona wszechstronność wokalisty, który nie sili się na wymuszone naśladownictwo, nadając swój własny charakter.

Mówię Ci brachu co chwile figlarne półnagie kelnerki podchodzą i usłużnie pytają: czy mogą w czymś pomóc, coś podać, a może czekoladową niespodziankę? Z zawodową troską dbają o osuszony kufel…

Następny w kolejce jest „The Disorder” sunie niczym kawał ciężkiego skurczybyka, zwanego słusznie drogowym pociągiem, który właśnie przetoczył się za oknami baru. Z ciężkimi gitarowymi riffami Opatha kontrastują subtelne melodie wyczarowane przez Voltana, które potrafią przerodzić się w wykolejoną feerię bolesnych dźwięków.

Lato tej wiosny przyszło nadzwyczaj szybko, słychać instrumentalne popisy świerszczy, któremu przygrywa akustyczne pudło. We wstępie do „Planet Terror” brakuje jeno trzaskających sęków w ognisku i opiekanych pianek marshmallow na patyku – najważniejsze, że El Mariachi zna się na rzeczy. Za to mamy kolejną gęstą i jakże bezczelną hammondową pożogę. Wolniejszy lejący się wysokooktanowy napitek żre aż miło. Niepozorne świerszcze okazały się cholerną plagą szarańczy, zmiatająca wszystko z powierzchni ziemi.

No proszę, Leash Eye przywołał na swej płycie wielce tajemniczą postać. Nie bez przesady zwaną „polskim Faustem”, nie przypominam sobie szczerze, aby ktoś wcześniej brał na warsztat Pana Twardowskiego. Od strony muzycznej im dalej tym bardziej nastrojowo, czego „Twardowsky, J.” jest najlepszym przykładem. Dojmujący ciężar przełamany zostaje subtelną solówką, która jest pogodnym promykiem nadziei. Uwagę przykuwają popisy wokalisty, który prezentuje pokaźny zasób swego potencjału od leniwego pomruku po epicki rozdzierający wrzask.

1, 2, 3, 4! i lokomotywa toczy się dalej. W „Furry Tale” nadal pozostajemy w mariażu tęsknoty za południem i szorstkim podejściem do rock and rolla. Niespodziewany zwiewny podmuch Voltana subtelnie łagodzi rozgorączkowane obyczaje.

Pierwszy raz czytając tytuł recenzowanej płyty przetłumaczyłem sobie jako: Blues, bijatyki i... bobry (beavers)– początkowo zdziwiony (ale tylko trochę) postanowiłem się jednak upewnić czy mnie oczy mylą. Cóż bobrów nie uświadczymy za to, zdecydowanie słychać wszystkie spożyte, mniej lub bardziej szlachetne trunki.

Bulgoczący riff zwiastunem gruzowania na szybszych obrotach. „Jackie Chevrolet” to intensywny, rozpędzony niczym rasowy muscle car kawałek. Potężny gitarowy zastrzyk adrenaliny, kontrolowana histeria wokalisty, buzuje krew w organach, Bigos chłoszcze niemiłosiernie w talerze. Jeden z najcięższych i najbardziej demolujących kawałków na płycie.

Pojedlim niezdrowo, popilim zdrowo, popatrzylim łakomie na długie nogi tańczących na stołach kowbojek, czas nieco spuścić z tonu…

Dwa ostatnie utwory doskonale wpisują się w takowy scenariusz.

Barmanka której ewidentnie wpadłem w oko przyniosła nawet porcję tortilli z wyjątkowo ostrą salsą…

Wspaniałe hammondowe wejście smoka jest zaledwie forpocztą bogactwa, w jakie obrodził „One Last Time”. Pełen smaczków i chwytających za metalowe serducho zagrywek, świadczących o kunszcie panów Twardowskich, którzy nie tylko czują southern ale najwyraźniej wyssali go z mlekiem matki. Tyczy się to również ostatniego dobrze nasmarowanego bluesa będącym wielkim finałem płyty. Podliczając wynik zdecydowanie Voltan wygrywa. Swą grą absolutnie zdominował całość albumu. Do tego stopnia, że złapałem się na tym, że „nie słyszę” gitar Opatha (wyjąwszy oczywiście pyszne partie solowe np. w „On Fire”). Po trochę bardziej wnikliwym odsłuchu okazało się, że jednak wiosłowy nie próżnował, jego gra jest bardzo wyważona. Robiąc swoje, nie wybija się przed szereg.

Ledwo kiwam się na barowym stołku, jednym okiem łypię na ekran - no wiesz, tym z kanałem muzycznym, a tam leci jakiś nowy smęt Zakka Wylda…,no w pale się nie mieści, mówię Ci świat stanął na głowie! – żeby taki z dziada pradziada jankes proszę ja ciebie, brał się za naszą muzykę?! Kurza twarz jeszcze trochę i te cholerne Polaki zaczną tak grać…

To już niestety koniec, grzecznie, ale stanowczo zostajemy poproszeni o uregulowanie rachunku i opuszczenie lokalu. Każda sekunda albumu przepełniona jest miłością do najlepszych tradycji muzyki rockowej i metalowej. Jest to szczere świadectwo szacunku, tęsknoty i frajdy z możliwości artystycznego realizowania się. Dzięki takim zespołom jak Leash Eye jest szansa, że płomień prawilnego rock and rolla nigdy nie zagaśnie.

Słowa uznania należą się również Haldorowi Grunbergowi i Maciejowi Karbowskiemu, którzy świetnie ogarnęli całość do kupy. Zgodnie z oczekiwaniami brzmienie powala swoim autentyzmem.

Blues, Brawls & Beverages (2019) ma moc Forda Torino, mięsistość krwistego Rib Eye’a, smak poczciwej whiskey w słoiku. Urodzeni do bycia dzikimi, jeźdźcy burzy i fani unoszącego się dymu nad Jeziorem Genewskim powinni być usatysfakcjonowani.


Ignacy J. Krzemiński

*go to the john – iść do toalety.



Zobacz galerię zdjęć:

Moonshine Pioneers
Moonshine Pioneers
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura