Beverley Beverley
285
BLOG

Więzienne życie

Beverley Beverley Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Lipcowy poranek 2021 roku. Lotnisko Heathrow. Lot polskich linii lotniczych z Londynu do Warszawy jest opóźniony jak zwykle. Mnie to nie przeszkadza, ponieważ oznacza to – w moim przypadku - więcej czasu na wolności. Wiem, że na lotnisku Chopina w Warszawie zostanę zatrzymany przez straż graniczną, z powodu wystawionego za mną listu gończego. Spakowałem się do więzienia: szczoteczka, przybory do golenia, odzież, klapki, kilka książek i trochę gotówki, żeby nie czekać na przelew z wolności. Powinno wystarczyć na 110 dni, które mam spędzić w którymś z zakładów karnych w Polsce. Wyrok wisi nade mną od 2015 roku i teoretycznie powinienem go już odsiedzieć, ale nie odebrano mi paszportu, więc po opuszczeniu aresztu śledczego wyjechałem do Anglii. W takich sytuacjach za skazanymi wystawia się Europejski Nakaz Aresztowania, jednak w moim przypadku sąd odrzucił wniosek o ENA, motywując to tym, że nie ma sensu angażować służb obcych państw w poszukiwanie mnie. Na pewno wpływ na to miało także to, że większość wyroku odsiedziałem w aresztach śledczych na Białołęce i Grochowie. Za co zostałem skazany na rok pozbawienia wolności? Mądrzejsze o tym nie wspominać.

Dobrze że przed zdaniem głównego bagażu, jeszcze raz przejrzałem co do niego spakowałem. Okazało się, że zapomniałem o krótkich spodenkach, a przydałyby się w dusznej celi podczas upalnego lata. Po raz ostatni skorzystałem z karty Lloyds Bank, robiąc zakupy w jednym z lotniskowych sklepów i ustawiłem się w kolejce czekających na zielone światło na załadunek do samolotu. Normalnie tego nie robię, bo dla mnie jest to niezrozumiałe, żeby stać w kolejce do fotela już wcześniej przeze mnie zarezerwowanego, ale tego akurat dnia po prostu nie mogłem wysiedzieć w jednym miejscu. To nie był rutynowy lot i stresowałem się bardziej niż przed pierwszą w życiu podróżą lotniczą. Poza tym można było posłuchać o czym gadają ludzie, czekający na lot do Polski i zapomnieć o swojej, bądź co bądź, trudnej sytuacji. Zresztą przez chwilę w kolejce zrobiło się zamieszanie – pasażerowie ustawiali swoje telefony, żeby zrobić nimi zdjęcia. Okazało się, że będziemy mieli VIP-a na pokładzie. Iga Świątek wracała z nieudanego dla niej Wimbledonu.

Nie powiem, żebym był zachwycony lądując w Warszawie, ale powtarzałem sobie, że tak trzeba i nie ma sensu tego przedłużać. Tym razem ustawiłem się na końcu kolejki, żeby nie robić przedstawienia. Przez bramkę już oczywiście nie przeszedłem. Myślałem, że straż graniczna przetrzyma mnie kilka godzin do przyjazdu policji, która odwiezie mnie na Białołękę, gdzie będę czekał na transport do jakiegoś zakładu karnego (w Warszawie są tylko areszty śledcze). Okazało się, że na Okęciu będę musiał spędzić noc, więc po raz pierwszy w życiu – nie interesuję się lotnictwem - moją rozrywką było oglądanie startujących i lądujących samolotów. Cela była czysta, zadbana. Materac niezbyt twardy. Musiałem tylko dzwonić, żeby mnie wypuścili na siusiu, bo takich luksusów jak toaleta to tam w celi nie było.

Obstawiałem Białołękę, a zawieźli mnie na Służewiec. Trafiłem do celi ze złodziejem Krzysztofem i menelem Michałem, który miał do zapłacenia mandat 200 (słownie dwieście) złotych. Zamiast zapłacić policzył, że bardziej będzie mu się opłacało spędzenie pięciu dni w więzieniu. Opowieści o swoim burzliwym życiu zwykle zaczynał słowami: „Siedziałem na ławce, piłem piwo...”. Gdy nas szczęśliwie opuścił, okazało się, że nas dwóch zostanie w celi do końca - trwającej dwa tygodnie - kwarantanny. Z jednej strony dobrze, bo cela była mała, z drugiej oznaczało to, przy braku telewizora, nudę – bo ile można gadać o tym skąd się jest, co się w życiu robiło i jakie ma się plany na przyszłość. Krzysztof miał do odsiedzenia 8 miesięcy. Chociaż został już wcześniej skazany, to pierwszy raz trafił do więzienia, ponieważ poprzedni wyrok „przesiedział” na dozorze elektronicznym. Teraz liczył na to samo. Miał małe na to szanse, ale mu o tym nie powiedziałem, bo jednak nadzieja i czekanie na coś są ważnymi elementami stanu psychologicznego więźnia. A z jego psychiką bywało różnie, ponieważ podchodził do sprawy emocjonalnie. Raz wrócił z rozmowy telefonicznej zapłakany. Rozmawiał oczywiście z matką.

Życie w areszcie śledczym zaczyna się dopiero po apelu wieczornym. Ponieważ drzwi do celi można wtedy otworzyć tylko w obecności dowódcy zmiany, więźniowie wykorzystują okazję, żeby się komunikować pomiędzy celami. Jest to oficjalnie zabronione, ale w praktyce służbie więziennej nie chce się wykonywać na nocnej zmianie swoich obowiązków z taką gorliwością, jak to ma miejsce podczas zmiany dziennej. A w areszcie śledczym na Służewcu taka komunikacja jest o tyle łatwa, że dwa bloki więzienne stoją naprzeciwko siebie. Tak więc wieczorami trwa tam istny magiel, z którego można się dowiedzieć: kto w jakiej sprawie już zeznawał, kto jeszcze ma złożyć zeznania, kto się „rozpruł” i kto kogo pozdrawia z wolności – co też jest jakimś sygnałem dla osadzonego. Czasami dochodzi do komicznych sytuacji, kiedy kilka cel chce się komunikować w tym samym czasie, więc zaczynają się przekrzykiwać, co prowadzi do scysji, bo nikt nie chce czekać grzecznie na swoją kolej. Raz było tak, że informacjami wymieniało się dwóch czarnoskórych, zamkniętych prawdopodobnie do tej samej sprawy. Któremuś z osadzonych się to nie spodobało, bo po pewnym czasie można było usłyszeć: „Zamknij mordę ty murzyńska k...”. Tak jak wspomniałem – jeśli odbywa się to po wieczornym apelu, więźniowie mogą to robić bezkarnie.

Zaraz po zakończonej kwarantannie Krzysztof pojechał w swoje rodzinne strony do Gdańska, a mnie przeniesiono do Bloku D, gdzie pierwsze piętro było przeznaczone dla skazanych. Tam miałem czekać na swój transport. Trafiłem do celi w której siedzieli Zygmunt i Paweł. Zygmunt zamordował rodziców swojej narzeczonej za to, że ci mieli przekonać ją do aborcji. Pozbawił życia dwoje ludzi oraz zniszczył swoje i kobiety, którą kochał. Dostał za to 25 lat. Zostało mu wtedy do odsiedzenia chyba dziesięć (nie pamiętam dokładnie). Nie dostał dożywocia, bo podobno działał w afekcie. Chociaż, jak sam powiedział, gdyby to stało się w ostatnich lat to - za to co zrobił - nawet działanie w afekcie nie uchroniłoby go przed wyrokiem dożywocia. W więzieniu pracował. Żył oszczędnie. Udało mu się zaoszczędzić kilkanaście tysięcy złotych. Być może miał jakieś plany na przyszłość, ale o nich nie mówił. Za to Paweł (Skok Wołomin) lubił mówić – szczególnie o tym, co robił przed odsiadką. Chociaż nie jestem pewien, czy te jego barwne opowieści miały cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.

W celi nr 303 spędziłem sześć dni. Wiedziałem tylko, że jestem zgłoszony do transportu. Miałem nadzieję, że pojadę w stronę ziem odzyskanych, a nie na kresy wschodnie, co miało znaczenie w przypadku odwiedzin członków rodziny. Gdy kazali mi zwijać mandżur, wcale nie byłem zadowolony, że wszystko odbywa się w takim tempie. Naszły mnie jakieś złe przeczucia. Jak się okazało – niepotrzebnie. Gdy na dole zebrali wszystkich skazanych, atmosfera trochę się rozluźniła. Zaczęły się rozmowy o wszystkim i o niczym. Ponieważ mijały kolejne godziny i robiło się już późno, podejrzewaliśmy, że prawdopodobnie zatrzymamy się gdzieś, żeby przenocować. I tak rzeczywiście miało być. Nawet wiedzieliśmy, który zakład karny udzieli nam gościny, bo jeden ze skazanych powiedział na widok konwojentów: „Przyjechały po nas gady z Płocka”. Przynajmniej jechałem we właściwym kierunku.

Zakład karny w Płocku to obraz nędzy i rozpaczy. Rozpadający się budynek z nieszczelnymi oknami i zasranymi gołębimi odchodami klatkami schodowymi (nie wiem jak to możliwe w więzieniu). Wchodzimy do celi i kolejna niespodzianka: w wychodku nie ma drzwi. Rozwiesiliśmy prześcieradło dla zachowania minimum prywatności. Warunki zrobiły wrażenie nawet na jedynym spośród nas grypsującym, które kładąc się spać powiedział półżartem półserio: „Zabierzcie mnie z tych kazamatów”.

Gdy rano załadowali nas do klimatyzowanej więźniarki odetchnęliśmy z ulgą. Zakładaliśmy, że gorzej niż w Płocku być nie może. Tym razem podróż była krótka: przystanek Włocławek. Okazało się, że ja też tutaj wysiadam. No i dobrze – pomyślałem sobie. Nie będę się tłukł w kolejnym konwoju, a z Włocławka do domu blisko. Dopiero wychowawca wyprowadził mnie z błędu: jadę dalej. Dokąd? Do Potulic. Gdzie to jest? Pod Bydgoszczą. Nie podobało mi się to, że jadę do jakiegoś prowincjonalnego więzienia, ale to oczywiście nie miało żadnego znaczenia. Zostałem ponownie zgłoszony do transportu i miałem tutaj spędzić kilka dni, zanim zbiorą ekipę takich jak ja skazańców. Trafiłem do celi nr 123.

Przemek – morderca. Marcin – morderca. Tomek – grupa przestępcza. I ja. Rozumiem, że dobrali nas biorąc pod uwagę cechy charakterologiczne. Tak to właśnie wygląda w naszych zakładach karnych, że osadzeni z niskimi wyrokami siedzą z ludźmi, którzy na wolności ostatni raz byli dziewiętnaście lat wcześniej. Tak jak Przemek, który zabił człowieka w wieku 17 lat i otrzymał „ćwiarę”. A to oznaczało, że większość życia spędził w więzieniu. Chodził po celi w tę i z powrotem. Skojarzyło mi się to ze sceną w zoo, kiedy obserwowałem niedźwiedzia zamkniętego w zbyt małej klatce i przez to robiącego okrążenia na małej powierzchni. Tak podobno wygląda choroba więzienna wśród osadzonych z długim stażem. Marcin siedział krócej, więc jeszcze nie „zachorował”, ale był w gorszej sytuacji, ponieważ skazano go na dożywocie. Sam zresztą przyznał, że nie ma perspektyw. Tomek był typem gangusa, więc pobyt w więzieniu specjalnie go nie dołował. Tym bardziej, że dostał śmieszny w porównaniu z pozostałymi dwoma wyrok: osiem lat pozbawienia wolności. Przyznaję, że okoliczności w których się znalazłem podziałały na moją psychikę. Nie mogłem nic przełknąć i mimo że nic nie jadłem, chodziłem często do toalety. Chociaż jedno muszę podkreślić: żadna krzywda mi się tam nie działa. Swój obiad oddałem kolegom z celi bez żadnej presji fizycznej i psychicznej z ich strony. Wywołało to ich zdziwienie. Tomek nawet – można tak powiedzieć – zainteresował się stanem mojego zdrowia: „Słuchaj, a może ty masz sraczkę, bo siedzisz z nami?”. Oczywiście zaprzeczyłem.

Przed zarezerwowaniem biletu lotniczego z UK do Polski wysłałem do sądu wniosek o zastosowanie wobec mnie dozoru elektronicznego, co mogłoby skrócić mój pobyt w zakładzie karnym o – jak kalkulowałem – jakieś dwa miesiące. Nie wiedziałem jednak, że w ślad za mną do Włocławka zostaną wysłane akta mojej sprawy. Miało się to okazać dużym utrudnieniem, ponieważ w sądach penitencjarnych działa rejonizacja, tak więc mój wniosek był rozpatrywany we Włocławku, podczas gdy ja już od trzech tygodni przebywałem w Potulicach. Tym samym akta sprawy wysłano do Bydgoszczy, co oznaczało w moim przypadku oczekiwanie na termin wokandy aż trzy miesiące. To tak na marginesie, żeby uświadomić czytelnika jak działa sądowa biurokracja, która w latach 20. XXI wieku nie jest w stanie sprawdzić w pięć minut, w którym zakładzie karnym przebywa osadzony. Chociaż mogła to być też czyjaś zwykła ludzka złośliwość.

Wróćmy jednak do celi nr 123. Po 48 godzinach czułem się już na tyle swobodnie, że mogłem normalnie spożywać posiłki. Nadszedł weekend, więc wiedziałem, że mam kilka dni wolnego. W tym sensie, że nie musiałem szykować się do kolejnego transportu. Koledzy użyczyli mi karty telefonicznej, więc mogłem zadzwonić do żony i poinformować ją gdzie jestem - i w którym kierunku jadę. Podczas kipiszu strażnik przyczepił się do mojego przybornika do golenia, że niby wszystko powinno leżeć luzem, ale wystarczyło, że chłopaki powiedzieli: „On zaraz stąd wyjeżdża” i dał mi spokój. Na spacer wychodziłem tylko z Przemkiem, bo reszcie się nie chciało, ale to było na naszą korzyść, ponieważ spacerniak był niewiele większy od celi. Na łaźnię poszedłem sam. Więzień może z takiego luksusu korzystać dwa razy w tygodniu, ale z czasem ja też przestałem tam chodzić, ponieważ rozkład dnia wymagał, żeby wieczorem umyć się w toalecie, używając do tego miski i opakowania po jogurcie. W celi też można „wziąć prysznic”. Mitem jest to, że więzień szuka każdej okazji do opuszczenia celi. Cela jest domem, a z domu też czasami nie chce się wychodzić.

Ale czasami się wychodzi. Na przykład na świetlicę. Tam jest więcej miejsca, żeby poćwiczyć, a to też jest codzienny rytuał większości skazanych. I o ile Przemek i Marcin w celi dali radę obaj się pomieścić, to świetlica okazała się dla nich za mała. Przyznaję, że się przestraszyłem. Szczególnie gdy zobaczyłem, że Tomek się wycofał. Dwóch skazanych za morderstwo wściekłych na siebie i dążących do konfrontacji. Przewagę psychologiczną miał Marcin, ale nie wiem czy dałby sobie radę z przeciwnikiem, gotowym użyć taboretu jako broni. Chociaż może to był ten czynnik, który rozładował sytuację, bo chyba zdali sobie sprawę, że zrobiło się zbyt poważnie. Bałem się tego, co będzie gdy wrócimy do celi. Tym bardziej że Tomek podszedł do mnie i powiedział: „Widzisz, to wszystko przez to, że tutaj jest za mało miejsca”. Jasne, że jest za mało, ale w celi jest jeszcze mniej. Naprawdę żałowałem wtedy, że nie wrzucili mnie do jednego pomieszczenia ze złodziejami i śmierdzącymi menelami. Gdy już wróciliśmy do siebie, Marcin zajął miejsce na swojej pryczy i czekał. Oczywiście na Przemka. Ten przez jakiś czas udawał, że czegoś szuka, ale też zajął swoje miejsce. Zaczęli rozmawiać, wylewając swoje żale jeden na drugiego. Ale przynajmniej gadali. Konflikt wydawał się – na jakiś czas – zażegnany. Na początku przysłuchiwałem się ich rozmowie, ale później musiałem się oddalić. Znowu dostałem rozstroju żołądka.

Podróż z Włocławka do Potulic trwała siedem godzin. Po drodze zrobiliśmy przystanki w większości zakładów karnych i aresztów śledczych w województwie kujawsko-pomorskim. Wreszcie późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce i muszę przyznać, że pierwsze wrażanie było dobre. Budynki estetyczne i zadbane, trochę zieleni, panele fotowoltaiczne. Widać było, że fundusze europejskie zostały tutaj właściwie zagospodarowane. Trafiłem do Budynku C na pierwsze piętro do celi nr 32, gdzie czekali już na mnie: Paweł – grupa przestępcza, Marek – grupa przestępcza, Krystian – wyłudzenie, Wadim – jazda pod wpływem. Paweł i Marek należeli do subkultury więziennej, czyli po prostu grypsowali. Krystian wziął pożyczkę i „zapomniał” ją spłacić, za co dostał trzy miesiące. Ukrainiec Wadim myślał, że jak się w Polsce dostaje wyrokiem sądu prace społeczne, to nie trzeba się fatygować, żeby je odrabiać. Cela była w porządku – grypsujący nas nie tyrali. Mieliśmy osobny stolik do posiłków i musieliśmy dbać o czystość w celi. To było tyle, jeśli chodzi o podział w hierarchii więziennej. Naprawdę mogłem trafić gorzej. Podobno siedzieliśmy w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze, ale nie wiem na czym to „zaostrzenie” miało polegać. Tylko apele były dziwne. Normalnie podczas liczenia więźniów, osadzeni wstają, gdy strażnicy otwierają drzwi celi, żeby sprawdzić jej stan osobowy. Robią to w momencie, gdy słyszą klucz przekręcany w zamku. W Potulicach trzeba stać przez cały apel, nawet jeśli twoja cela jest na końcu korytarza. I jest to egzekwowane. Trzeba też wyłączyć telewizor, co na początku robiliśmy, ale później tylko go ściszaliśmy, żeby móc oglądać kątem oka program telewizyjny. Jednej zmianie się to nie spodobało (zobaczyli odbicie ekranu w oknie) i dostaliśmy ostrzeżenie, że następnym razem telewizor wyjeżdża z celi. Na Białołęce nikt nie robiłby z tego powodu afery. Konsoli w celi nie mieliśmy, ale w innych zakładach karnych więźniowie też nie mają prawa do takiego luksusu. Paczek z wolności nie mogliśmy dostawać, ale ogólnie czasy, kiedy matka albo żona smażyła kotlety schabowe i wysyłała je odsiadującemu wyrok synowi/mężowi już minęły. Teraz rodzina może zrobić zakupy w więziennej kantynie i wybierać z tego, co jest w asortymencie. Chodzi oczywiście o ograniczenie przemytu. Nawet książki nie można dostać z domu, tylko trzeba ją zamówić w księgarni. Jak widać epoka ziobryzmu odcisnęła swoje piętno na naszym systemie penitencjarnym. Tak więc to gadanie o zaostrzonym rygorze, było chyba tylko formą testu wobec świeżaka, żeby sprawdzić jego reakcję na taką wiadomość.

To Paweł miał z nas najciekawszy życiorys. W więzieniu spędził już sześć lat, czyli połowę kary. W pierwszej instancji dostał dziesięć, ale prokurator też złożył apelację. Do Potulic przyjechał tylko tydzień przede mną, ponieważ otrzymał przerwę w karze: dwa razy po sześć miesięcy. Podobno jego żona wpadła w takie długi, że sąd się zlitował i pozwolił mu wyjść na wolność, żeby podreperował domowy budżet. Nie wyglądał na gangusa: zadbany, elokwentny, zwiedził trochę świata. Ale wiadomo, że to już nie są czasy dresów z Pruszkowa i Wołomina. Ciągle gadał o tym, że chce się przenieść do Iławy, ponieważ podejście tamtego sądu penitencjarnego jest bardziej liberalne niż w innych rejonach Polski. Próbowaliśmy sprowadzić go na ziemię, tłumacząc, że nie ma na to żadnych szans. On – grypsujący członek grupy przestępczej, miałby jechać z powrotem do Iławy, gdzie złożyłby kolejny wniosek o przerwę w odbywaniu kary? I tak dobrze, że mógł sobie zrobić roczny urlop od zakładu karnego i dzięki temu spędzić trochę czasu z żoną i córką. Tak na marginesie: żony chyba trochę się bał. Codziennie do niej dzwonił, a raz nawet próbował przekonać strażnika, że ma prawo do kolejnego telefonu, ponieważ jeden z nas tego dnia nie wykorzystał swojego limitu. Miała do niego pretensje, że ostatni weekend przed powrotem do więzienia spędził z kolegami zamiast z nią. Wydzwaniała do wychowawców w sprawie wystawienia jej mężowi odpowiedniej opinii. Raczej typ dominującej kobiety, a przynajmniej takiej która lubi mieć kontrolę nad swoim mężem. Ale organizowała wszystko sprawnie – jego świadectwa szkolne dotarły do Potulic kilka dni po tym, gdy okazało się, że są potrzebne. W Iławie miał iść do szkoły. To też było dziwne – przecież miał średnie wykształcenie. Jednak według niego administracja więzienna nie musiała o tym wiedzieć. Mówiliśmy mu od początku, że nie ma szans na przeniesienie, ale nie chciał słuchać i twierdził, że to się da załatwić. I rzeczywiście – po dwóch tygodniach już go w naszej celi nie było.

Na dozór elektroniczny wyszedł Wadim z którym poruszaliśmy temat sytuacji na Ukrainie. Na pytanie dlaczego ukraińska armia nie jest w stanie odbić Donbasu, nie miał właściwie żadnego argumentu, tylko powtarzał, że „tam są ludzie”, co pewnie miało oznaczać ludność cywilną i straty, na które byłaby narażona w przypadku kontrofensywy. Na pewno czuł się obco wśród nas, chociaż był traktowany dobrze i tylko jeden incydent sprawił, że prawdopodobnie poczuł niechęć do Polaków. Kilka cel dalej wyrok odsiadywał inny Ukrainiec i Wadim chciał się z nim spotkać na świetlicy. Normalna sprawa – więźniowie z innych cel spotykają się właśnie tam albo na spacerniaku. Przyszedł po niego młody strażnik – Kuba. I zamiast normalnie powiedzieć mu, że teraz może iść na świetlicę, to ten do niego przy wszystkich: „Ty, Ukrainiec, czy ch... wie kto”. Jest oczywiste, że on takie upokorzenie będzie pamiętał i nawet może sobie wyrobić ogólnie złe zdanie o Polakach, właśnie z tego powodu. Zresztą, co tu tłumaczyć? Tak samo jakby ktoś innej narodowości powiedział: „Ty, Polak, czy ch... wie kto”.

Na miejsce Wadima przyszedł młody diler narkotykowy Mateusz, a pryczę Pawła zajął stary recydywista Zbigniew, który wspominał stare dobre lata spędzone na Mokotowie. Oczywiście między oboma osadzonymi musiało zaiskrzyć, a stało się to za sprawą pomarańczowego koloru slipów „Zbysia”, który – nie wiedzieć czemu – rozbawił Mateusza. Takie dogryzanie zakończyło się ostrą reprymendą, brzmiącą mniej więcej tak: „Tak odzywać się możesz, k..., do jakiegoś frajera na korytarzu, a nie, k..., do mnie! Zaraz, k..., wyjedziesz z tej celi, jak ci się, k..., tutaj nie podoba!” Różnica pokoleniowa sprawiała, że jeden nie trawił drugiego, chociaż obaj byli przecież do siebie podobni. Gdy Mateusz raz wyszedł zadzwonić, Zbigniew wyraził lapidarnie swoją opinię o początkującym kryminaliście. W czterech słowach zawarł, wydaje się, całą prawdę o Mateuszu: „Ale on jest niedobry”. Już miałem powiedzieć: „Zbyszek, przecież ty w jego wieku byłeś taki sam”. Na szczęście ugryzłem się w język.

Gdy Krystian wychodził na wolność było nam go trochę żal. Wiedzieliśmy, że nie ma dokąd pójść, ponieważ kilka dni przed końcem kary pytał wychowawcę, czy na podstawie opinii wydanej z więzienia, mógłby dostać mieszkanie socjalne – przyznał, że jest bezdomnym. Podobno było już na to za późno, ponieważ w tym celu musiałaby się zebrać jakaś komisja. W jego przypadku trzeba jednak zaznaczyć, że wychodził z więzienia ubrany lepiej niż do niego wchodził. Buty i kurtka, które otrzymał od zakładu karnego nie były, rzecz jasna, najwyższej jakości, ale prezentowały się całkiem przyzwoicie. Szczerze pisząc – sam mógłbym je założyć. Oczywiście cieszył się, że wychodzi. Na tyle, że gdy w ten niedzielny poranek po raz ostatni otworzyły się przed nim drzwi jego celi, wyszedł tak szybko, że zapomniał się z nami pożegnać. Mam nadzieję, że więcej do więzienia nie wróci.

Cierpliwie czekałem na moją kolej. Okazało się, że sąd penitencjarny w Bydgoszczy będzie rozpatrywał moją sprawę dopiero 5 października – czyli 19 dni przed końcem kary. Super. Nawet gdybym nie dostał zgody na dozór elektroniczny, niewiele bym stracił. Dni mijały wolno, według schematu: śniadanie, spacer, obiad, telewizja, telefon, kolacja, telewizja, prysznic, telewizja, sen. Też już później nie chciało mi się chodzić do łaźni, tym bardziej że nie zawsze było tam miejsce w strefie przeznaczonej dla niegrypsujących. Raz tam wchodzę, a wszystkie prysznice są zajęte. Miałem dwie opcje: odstać swoje i dopiero w celi zadbać o swoją higienę, albo skorzystać z któregoś z pryszniców przeznaczonych dla grypsujących. Wybrałem opcję drugą. Oczywiście najpierw zapytałem ich o pozwolenie. Zgodzili się.

Było nas dwudziestu trzech. Każdy liczył na to, że to będzie jego dzień. Ale tylko czterech uzyskało zgodę na opuszczenie murów więzienia przed terminem. Byłem wśród nich, jako zresztą jedyny wychodzący na dozór elektroniczny. Pozostali trzej, którzy rzeczywiście wychodzili na wolność, pracowali poza murami więzienia, więc sąd uznał ich za sprawdzonych. Mitem jest też to, że wystarczy odsiedzieć połowę kary, żeby cieszyć się wolnością. Kary są coraz surowsze, co przyznają sami więźniowie w komentarzach typu: „Ale pajdy teraz walą” albo „Kiedyś, żeby dostać osiem lat, musiałeś nieźle nawywijać”. Ja, na szczęście, miałem to już za sobą.

Dzień był piękny, słoneczny. Dostałem trwającą dwadzieścia cztery godziny przepustkę, a później „bransoleta” i możliwość opuszczania mieszkania w godzinach 10-15. Nie miałem przy sobie telefonu, więc w ramach wymiany ekwiwalentnej (piwo za użyczenie komórki na kilka minut) z jednym z mieszkańców Potulic, poinformowałem żonę, że za kilka godzin będę w domu. Pozostało jedynie znalezienie przystanku PKS. Moja droga z Wielkiej Brytanii do domu trwała trzy miesiące.

Beverley
O mnie Beverley

były korwinista, obecnie trochę socjaldemokrata

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości