Jacek Tomczak Jacek Tomczak
35
BLOG

Problem "Bolka", czyli o Salonie

Jacek Tomczak Jacek Tomczak Polityka Obserwuj notkę 3

Po pojawieniu się informacji o planach wydania przez Instytut Pamięci Narodowej książki nt. przeszłości Lecha Wałęsy, jak w kalejdoskopie zobaczyliśmy wszystkie tendencje składające się na postawę środowiska wrogiego IPN-owi i rozliczaniu przeszłości.

Śpieszę z wyjaśnieniem, czemu napisałem o „środowisku”. Otóż, pod niemal każdym listem tudzież apelem, wystosowanym w celu obrony byłego agenta (który wszak wciąż pozostaje autorytetem moralnym...), wyrażenia protestu przeciwko „mowie nienawiści” itp. podpisują się te same osoby. W celu opisowym należałoby dodać, że przedstawiciele tego środowiska zazwyczaj są/byli związani z „Gazetą Wyborczą” i Unią Wolności (nb. grupa ludzi, skupiona kiedyś wokół tej partii znakomicie obrazuje tezę, którą postawiłem w tekście „O przesuwaniu dyskursu”; otóż, UW nigdy nie miała tak wysokiego wyniku w wyborach, jak wielki wpływ ma grupa jej byłych członków/sympatyków na opinię publiczną i to w jakich kategoriach myślą o polityce politycy, czy społeczeństwo).

Przejdę do omówienia podstawowych dogmatów opisywanego środowiska.

Po pierwsze, autorytet może być poniżany, pod warunkiem, że nie jest to „nasz autorytet” (a że większość autorytetów, jako ludzi mądrych i oświeconych, jest oczywiście po „naszej stronie”, to problem jest w zasadzie niewielki i właściwie mało istnieje osób, przed których poniżeniem trzeba się choć chwilę zastanowić; pisanie o Herbercie, że ma „kłopoty z demokracją”, czy o Legutce, że jest „filozofem skinheadów” jest na to najlepszym dowodem). Po nazwaniu w „Gazecie Wyborczej” tak zasłużonego i nobliwego człowieka, jak Wiesław Chrzanowski „fuhrerem” o żadnych protestach nie mogło być mowy.

Kiedy jednak dwóch historyków, nie wylewając żadnego jadu, zbiera dokumenty nt. przywódcy „Solidarności” – protesty wystąpiły, przybierając wyjątkowo agresywną formę. Czyli – pojawiła się mowa nienawiści, wymierzona w „mowę nienawiści”. Podwójne standardy moralne są nie od dziś charakterystyczną cechą opisywanej grupy. Kieruje się ona faryzejską logiką, sprowadzającą się do przekonania, że jak historycy badają przeszłość „naszego” – trzeba podnieść krzyk, ale jak my obrażamy – mamy do tego pełne prawo.

Zresztą ten „nasz” może być tym, którego kiedyś obrażaliśmy i uczyniliśmy obiektem kpin. Jednak wystarczy, że kilka razy skrytykował braci Kaczyńskich, wziął udział w konferencji samozwańczych obrońców zagrożonej podobno demokracji czy poparł Platformę Obywatelską, a już stał się autorytetem.

Tu przechodzimy do kolejnej cechy tego środowiska.

Otóż, wrogowie IPN-u zarzucają przeciwnikom coś, co sami czynią od lat. Komicznie wychodzi zestawienie treści listu, którego sygnatariusze piszą, że bronią Wałęsę przed „kampanią nienawiści” z wypowiedziami Władysława Frasyniuka, doradzającego Wałęsie „bicie po twarzy” swoich przeciwników. Śmieszny mnie również zarzut wrogów IPN-u, że przy tworzeniu książki nikt z nich nie został zapytany o zdanie.

Przez 18 lat od upadku komunizmu na łamach gazety mającej początkowo służyć wyrażaniu poglądów różnych nurtów dawnej „Solidarności”, nie dopuszczali oni do debaty publicznej ludzi, którzy mieli inne przekonania od nich, przyznając sobie swoisty monopol na prawdę (jakieś 2-3 lata temu, trochę w wyniku rządów PiS-u, trochę w wyniku pojawienia się „Dziennika” – to przecież tu ukazał się tekst „Koniec Polski Kiszczaka i Michnika” – przeciwnicy „monopolu naprawdę” sami „się dopuścili” do debaty publicznej). Padli więc ofiarami praktyki, którą sami latami stosowali.

Praktyka ta doprowadziła do wytworzenia się dwóch, wrogich obozów, których członkowie nie potrafią dyskutować i wzajemnie się przekonywać (nb. praktyka ta w przypadku wrogów IPN-u i lustracji jest widoczna w sposób bardziej jaskrawy – wystarczy porównać pluralizm „Rzeczpospolitej” z „pluralizmem między Sierakowskim a Michnikiem” „Gazety Wyborczej”).

Debata jest na tyle skażona istniejącymi od lat podziałami środowiskowymi i uprzedzeniami, że jej uczestnicy bardziej, niż niezależnych obserwatorów, przypominają kibiców. Oni i tak będą bronić „swoich”, nawet wbrew faktom (przez co – to, jakie te fakty są średnio ich interesuje). Modyfikacji własnych poglądów, wskutek przeczytania prezentującej inny punkt widzenia książki absolutnie nie dopuszczają. Jeśli przypadkiem znajdą chwilę czasu, by zapoznać się z lekturą utworu kogoś, kto myśli inaczej, to tylko po to, by następnie wyśmiać to, co napisał.

Z powyższego bierze się zarówno ocena „Strachu” Grossa, zanim ktokolwiek tą książkę przeczytał, jak i nazywanie zbioru dokumentów o przeszłości Wałęsy „paszkwilem”, zanim choć jedno zdanie w nim zawarte ujrzało światło dzienne. Brak otwartości na inne poglądy przybiera wymiar wręcz absurdalny. Rzecz jasna, dostrzegam różnicę w postawach obydwu stron tego konfliktu. Bo Cenckiewicz i Gontarczyk napisali książkę historyczną, a „Strach” to co najwyżej publicystyka. Jednak sama praktyka oceniania utworu przed jego przeczytaniem jest równie niedorzeczna.

Trzecim elementem charakterystycznym dla opisywanego środowiska, z którym mieliśmy do czynienia ostatnio jest fakt, iż środowisko przy każdej okazji, natrętnie wręcz przypominające o „wolności słowa”, czy tolerancji dla innych poglądów samo stara się tą wolność słowa ograniczać. Dyskredytuje ono pojawiające się w debacie publicznej opinie dotyczące historii odmienne od tych, które głosi „Gazeta Wyborcza”. Hipokryzja do kwadratu. Hipokryzja tym trudniejsza do strawienia, że to, co w historii fascynuje najbardziej to właśnie możliwość ciągłego odkrywania nowych faktów. Hipokryzja ta rodzi pytanie, czy dziennikarze „Gazety” chcieliby, by o tym, jak przebiegały poszczególne wydarzenia historyczne rozstrzygali prokuratorzy, a nie historycy.

Hipokryzja w tej kwestii pojawia się również w przypadku Adama Michnika. W latach 90., po pozwaniu do sądu gazety „NIE” przez grupę posłów ZChN-u za przedstawienie Polski, jako panienki lekkich obyczajów uznał on ten pozew za „przykry precedens”, a niedawno, gdy jego pozycja została zachwiana i trudno mu było już „walczyć piórem”, sam zaczął pozywać do sądu za poglądy i ograniczać zakres wolności słowa.

Powyższe przykłady dowodzą, iż w warunkach demokracji, gdzie co cztery lata (lub mniej) rządzi inna partia polityczna, pewna elita wciąż chciałaby sprawować „rząd dusz” i określać, co komu można.

Hipokryzję widać też w innej tendencji opisywanego środowiska. Otóż, z jednej strony nazywa ono nie przeczytaną książkę „paszkwilem”, a z drugiej – na dyskredytowanie tego „paszkwilu” poświęca mnóstwo czasu, wkładając w to niesłychaną agresję i wylewając masę tuszu. Pojawia się pytanie – skoro broniony człowiek jest tak czysty, sumienny i niezłomny, jakiego chcieliby go widzieć sygnatariusze listu, to po co zajmować się „paszkwilem”, który głosi inaczej? W tym miejscu pojawia się proste podejrzenie, że sygnatariusze listu po prostu boją się, że broniony człowiek wcale nie jest tak czysty, sumienny i niezłomny, wobec czego chcą zdyskredytować tych, którzy, w oparciu o dowody, dochodzą do takiej tezy.

Przedstawiciele opisywanego środowiska boją się, że elementy ich wizji świata, propagandowo powtarzane przez 18 lat istnienia wolnej Polski, niepodważalne dla każdego, kto nie chce otrzymać łatki „oszołoma”, czy „człowieka chorego z nienawiści” legną w gruzach. Jeśli jest inaczej, to jak można wytłumaczyć ten wściekły atak?

Gdyby chodziło jedynie o hipokryzję, można by poprzestać na wystawieniu opisywanemu środowisku kiepskiej oceny z moralności. Jednakże podobne postawy powodują daleko idące i groźne konsekwencje. Zastanówmy się, ilu młodych, chcących odkrywać prawdę o przeszłości historyków nie napisze tego, co myśli o niektórych sprawach, obawiając się histerycznego ataku „Gazety” i mediów „Gazeto-podobnych”. Taka postawa tego środowiska jest niezwykle zniechęcająca dla wszystkich, którzy chcieliby zaproponować nieco odmienną wizję historii lub przedstawić nieznane fakty historyczne.

Możemy się co najwyżej pocieszać, że tak głośne ataki na autorów książki paradoksalnie wpłyną na ludzi, by ją kupili. Wszak wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Nb. ciekaw jestem o ile zwiększyła się sprzedawalność „Wojny Hitlera” po zatrzymaniu Davida Irvinga pod zarzutem negowania Holocaustu.

Jeszcze krótko o postawie głównego bohatera, czyli Wałęsy.

Otóż, po pierwsze, bez względu na powszechny szacunek, jakim cieszy się on w polskim społeczeństwie z uwagi na to, co robił przed 1989 rokiem, wypowiadając się w określony sposób o przeciwnikach politycznych sam nie może liczyć na taryfę ulgową. Insynuowanie, że Gwiazda, czy Walentynowicz byli agentami, czy nazywanie prezydenta Rzeczypospolitej „głupkiem”, słowem – używanie niezwykle ostrego i agresywnego języka powoduje, że ten ostry i agresywny język wraca do Wałęsy, niczym bumerang.

W obecnej sytuacji usprawiedliwiam nie tylko ataki na Wałęsę, ale też np. na profesora Władysława Bartoszewskiego, bez względu na szacunek, jakim go darzę. Nazywając elektorat PiS-u „bydłem” sam postawił się on w sytuacji uczestnika brutalnej walki politycznej. Przekroczył więc granicę, której Autorytetowi, by Autorytetem pozostawał przekraczać nie wolno. Podsumowując, Wałęsa, będąc politykiem brutalnym nie może się dziwić, że traktowany jest równie brutalnie.

Po drugie, naród wybaczy chwile słabości, ale nie wybaczy hipokryzji, czy krętactwa. Skoro Lech Wałęsa w swojej książce przyznał, że podpisał kilka kwitków, skoro po otrzymaniu własnej teczki z archiwów zwrócił ją znacznie „odchudzoną”, to po co idzie w zaparte i kreuje samego siebie na niezłomnego bojownika? Nie lepiej byłoby wyspowiadać się przed narodem z własnych słabości, tak przecież nieznaczących wobec wielkiego udziału Wałęsy w obaleniu systemu komunistycznego?

Niestety, „Lechu”, zamiast tak postąpić, do grzechu współpracy dorzuca grzech hipokryzji (ciekawie pisze o tym Jan Engelgard) oczywiście, do wielu tez, wynikających w znacznym stopniu z logiki myślenia środowiska „Myśli Polskiej” mam zastrzeżenia, ale to już „inna historia i opowiemy ją innym razem”).

Podsumowując, naród musi znać prawdę, a by prawdę znał, musi dowiedzieć się o wszystkich faktach, do których udało się dotrzeć, bez względu na to, która strona to zrobiła i bez względu na to, jak bardzo ich ujawnienie byłoby niewygodne dla tych, którzy przeciwko ich odkrywaniu protestują. Jest to fundamentalne, lecz zarazem bardzo proste i przejrzyste. Szkoda, że debata publiczna w Polsce wciąż wymaga przypominania o tym.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka