Jak już wspomniałem w poprzednim poście kolejnym moim celem był wulkan Longonot. Wraz z przewodnikiem podjechaliśmy matatu w pobliże wulkanu i ruszyliśmy w jego kierunku. Oczywiście trzeba było wnieść opłaty za wstęp. Droga mniej więcej wyglądała jak na poniższych fotografiach.
Przewodnik opowiadał mi o trawie Masajów, o jakiś robalach, a nie zauważył pasącej się obok żyrafy.
Droga pod górę wiodła korytem jakiegoś wyschniętego strumienia wyżłobionego w tufie wulkanicznym.
Patrząc na skały można było odnieść wrażenie, że chyba nie tylko natura w nich grzebała, ale i jacyś ludzie.
W dole rozpościerał się taki widok.
Zanim dotarłem do krateru właściwego minąłem jakiś pomniejszy krater.
Na szczycie krateru właściwego przywitało mnie drzewko.
Wewnątrz krateru rósł las.
Obszedłem krater dookoła robiąc zdjęcia. Tak wyglądało wnętrze.
Wewnątrz wulkanu coś dymiło.
A tak wyglądała okolica szczytu.
Zejście odbyło się inną droga, ale też wyschniętym potokiem.
I znowu ładnie przycięte skały.
A na przeciwko kolejna góra.
Po zejściu na równinę musieliśmy spory kawałek przejść, aby dotrzeć do drogi. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, np. dlaczego murzyni są dobrzy w kosza czy w biegach, za to słabi w pływaniu. Przewodnik improwizował i odpowiedział, że murzyni słabo pływają, bo szybko marzną w wodzie. Przy drodze spędziliśmy dużo czasu czekając na matatu. Co prawd busiki jeździły, ale wszystkie były pełne i nie chciały się zatrzymać. W końcu w nocy dotarłem do hotelu.