Laureaci 50. FPFF w Gdyni fot. Karol Stańczak 2025 dzieki uprzejmosci portalowi UM gdynia.pl
Porozmawiaj z potworem! O Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Bunt? Przeciw komu czy czemu? Co gryzie sumienie polskiego kina?
Wydaje się, że media szumią zgodną aprobatą a niektóre recenzje brzmią wręcz jak mocny aplauz dla całego Festiwalu, to jednak na gali zamknięcia 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, w Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej, powietrze gęstniało od pretensji. Wszyscy przemawiający – od Agnieszki Holland po Łukasza Grzegorzka – apelowali o radykalizm i o „stawianie problemów na ostrzu noża”.
Holland, odbierając Srebrne Lwy za „Franza Kafkę”, rzuca cytatem z Orwella: „Światem dziś rządzą potwory”, dodając: „Mam wrażenie, że właśnie jesteśmy w takim momencie”. Grzegorzek, twórca „Trzech miłości”, przyznaje, że jego film zrodził się z „buntu i wstydu”. Emi Buchwald, debiutantka w „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”, mówi o duchowości pokolenia walczącego z traumą.
Skąd zatem te wezwania na jubileuszowym festiwalu skoro liberalna demokracja w Polsce – po zmianie warty w 2023, z Tuskiem u steru – ma się tak wyśmienicie, że według rządowych i sympatyzujących z KO mediów gospodarka rośnie, do tego Unia klaszcze i zachęca do deprecjonowania narodowej ekonomii a festiwale jak ten w Gdyni kwitną jak nigdy?
To nie hipokryzja, wydaje się, że to paradoks artysty w czasach pozornego dobrobytu. Recenzje chwalą blask – kino jako lustro, odbijające piękno w detalu: scenariusz Domalewskiego jak precyzyjny nóż w korporacyjnym Kościele, zdjęcia Naumiuka w „Kafce” jak mapa duszy rozdartych bytów.
Ale za reflektorami planów ciemność a twórcy patrzą głębiej, poza kadr. Holland nie mówi o Polsce z 2025 – niby stabilnej, niby z praworządnością na horyzoncie – lecz o świecie, gdzie „potwory” to algorytmy big techu, autokraci z Kremla i Pekinu i cienie populizmu czające się nawet w Brukseli.
Przypomina to lata 30. w Republice Weimarskiej, gdy rodził się faszyzm, a Christopher Isherwood – autor opowiadań, które stały się podstawą „Cabaretu”, musicalu i głośnego filmu Boba Fosse’a – opisywał potwora bez skrytych metafor, prosto w twarz. Te treści, niestety, wciąż są aktualne. Isherwood narażał się na pobicie przez nazistowskie bojówki i nie mógł liczyć na dotacje z tej rozpędzającej się machiny, która sprawnie dusiła wszelkie przejawy krytycyzmu nie mówiąc o wezwaniach do buntu.
Wspomnienie medialnej atmosfery towarzyszące „Zielonej granicy” z 2023 wciąż boli Agnieszkę Holland, to było słychać w jej wystąpieniu, najpierw spotkała ją krytyka za „antypolskość” a po oscarowej nominacji przypomnienie, że wolność słowa to nie prezent, lecz walka, w końcu gorzkie rozczarowanie po zmianie władzy. „Zielona granica” przestała budzić zainteresowanie a problem okazał się przez reżyserkę źle zdefiniowany. Dość na tym, że obecny rząd nie przejmuje się tym filmem ani ukazanym problemem a wręcz przyjął pozycje krytykowaną w filmie. Paradoks? Syndrom wykorzystania?
Domalewski w „Ministrantach” pokazuje hipokryzję dorosłych jako systemową pułapkę – nie oskarża, lecz pyta: ilu z nas jest ministrantami w korporacji życia? Więc o co ten bunt, skoro nikt w Polsce nie walczy z twórcami – ani z reżyserami, ani z debiutantami jak Buchwald?
Przecież Tusk nie wyśle służb by obserwowały reżyserów, rząd nie zamknie kin za „nieprawomyślność”, pieniądze dla twórców nadal płyną wartkim strumieniem. We wrześniu 2025 Polski Instytut Sztuki Filmowej zgarnął dodatkowe 40 milionów złotych z Funduszu Promocji Kultury, z czego ponad 21 milionów na produkcję filmową, reszta na cyfryzację kin i rozwój branży. Deregulacja ułatwia dotacje, ministerstwo kultury pompuje miliardy – od renowacji sal po superprodukcje jak ta o Monte Cassino. Do tego żadnych skandali z CBA, mobbingów i cenzorskich nalotów – jedynie marcowa kontrola w PISF, wykopała stare nieprawidłowości, ale i tak nie wstrzymało to napływu gotówki.
Więc o co chodzi? O pamięć? Blizny po latach, gdy PiS niby dusił artystów, a Smarzowski czy Holland walczyli o każdy kadr przy pełnych salach i dotacjach. A teraz, no cóż - pustki w salach kinowych, tylko w pierwszym kwartale 2025 frekwencja polskich filmów spadła o prawie 3 miliony widzów, a ekrany wypełnia hollywoodzka szmira: remaki i blockbustery bez duszy, przyciągające garstkę widzów na weekend. Do tego algorytmy kochają puste seriale – sprzedawcy binge-watchingów notują 26-procentowy wzrost odtworzeń .
Skoro festiwalowych perełek szersza publiczność pewnie nie zobaczy, bo kina pustoszeją, a zapełniają się na hollywoodzkiej szmirze – to jak twórcy zamierzają być słyszalni ze swoim głosem? No w jaki sposób – pytam. W amerykańskim kinie tzw. nietrafiony „bunt” czy źle zdefiniowany radykalny temat filmu ryzykuje pustymi salami i finansową klapą – inwestorzy tracą wtedy fortuny na tonących projektach.
W Polsce taniec na wulkanie trwa finansowany spokojnie z podatków państwa, a artyści narzekają zniesmaczeni, że są za mało szykanowani – bo, przecież spokój to iluzja. Radykalizujmy się do cholery!
Jeden z reżyserów, Maciej Sobieszczański promujący „Brata”, podkreślał na gali swoją ciężką batalię: zachorował, zszargał nerwy, walczył z urzędnikami, wydzierając pieniądze kęs po kęsie. Ale przecież, to zupełnie inna sprawa przekonać inwestora w USA, kiedy odpowiadasz na łaskawe zaproszenie: „Masz minutę, powiedz mi o czym chcesz zrobić ten film?”.
Więc tegoroczna Gdynia, to tylko echo minione świetności w liberalnej bańce – festiwal, który najlepsze czasy ma za sobą, apeluje teraz o ogień, bo bez rozemocjonowanej widowni bunt to szept w próżni. A na domiar złego, nie przedstawiano w galowym rozdaniu, filmów nominowanych do nagród – brak klipów, brak 30 sekundowego hołdu dla tych, co to walczyli o każdy kadr. To straszne…
Ten radykalizm to wołanie o misję kina w namiętnej erze scrollowania to głos na puszczy, choć przecież festiwal to nie tylko Lwy, ale 57 instytucji w „50 na 50” i przeglądy po Polsce – od Sejn po Lubomierz – gdzie filmy jak „Glorious Summer” Buchwald malują kobiety knujące ucieczkę z „systemu”.
Twórcy apelują, bo widzą pęknięcia, demokracja kwitnie na papierze, rosną nierówności, trwa emigracja młodych, wojna na Ukrainie przypomina, że potwory nie śpią. Recenzenci chwalą esencję – emocje, wizje – artyści żądają ognia, bo sztuka bez ryzyka to dekoracja, nie broń.
Nawet gdy kasa leci z nieba, policja nie puka do hotelowych pokoi reżyserów – to ten spokój jest pozorny. A co, jeśli potwory powrócą? Albo ich brak sprawi, że zapomnimy jak walczyć? Sumując, o co chodzi w Gdyni, która kiedyś była jasną latarnią, dziś mruga ledowo w półmroku? Czy tylko skowyt o przetrwanie bytu, co nie chce zgasnąć w szmirze algorytmów?
A może czas odwrócić bieguny? A gdyby tak zaobserwować, że liberalna demokracja domyka system dotacyjny i opiniotwórczy, wykluczając i gumkując priorytety inne niż swoje? Może to właśnie liberałowie upodabniają się niezauważenie do Weimaru lat 30., a ich ofiarami stają się ci inni – ci, którzy nie biją braw, lecz piszą i mówią innym tonem, zgrzytliwym, niepokornym? Konserwatywnym – afe, no nie to słowo jest zabronione w kuluarach a podejrzenie o prawicowość skazuje na ostracyzm.
Kto tu naprawdę dyktuje narrację – potwory z Kremla czy te odbijające się w lustrze własnej tolerancji? A może to finansowanie liberalnej i lewackiej ideologii przez węgierskiego Żyda George’a Sorosa, jego miliardy wlane w fundacje promujące otwartą granicę i kulturowy relatywizm, kształtują teraz narracje, czyniąc z kina narzędzie globalnej agendy? Gdzie zatem podziała się odwaga, która nie zawsze oznacza prawdę i radykalizm stroniący od mądrości?
A co się stało z filmem „Zamach na papieża”? Ten porywający thriller szpiegowski Władysława Pasikowskiego i z Bogusławem Lindą w roli Konstantego „Bruno” Brusickiego, agenta polskiego wywiadu, który w 1981 roku, na rozkaz Kremla, ma tuszować ślad zamachu na Jana Pawła II i zlikwidować tureckiego zamachowca Mehmeta Alego Agcę przepadł w Gdyni bo?
Ten film, inspirowany realiami, pokazujący mechanizmy systemu w którym polityka napędza wielowątkową intrygę a zamach staje się tłem dla mrocznych mechanizmów zdradzieckiej władzy – nie podoba się jurorom, bo mówi o władzy na usługach innej władzy a nie w służbie dla narodu. Ależ to passe – ten „naród”. Bo cóż to jest ten naród? Ein Volk, ein Reich… Niby nic a jednak zabolało? Kogo? Dlaczego? No nie wiem.
Niezauważenie przez jury „Zamachu” to wydaje się być czytelna manifestacja, no bo to jednak obiektywnie patrząc, absolutnie festiwalowy tytuł, dobrze recenzowany i do tego z bardzo dobrym wynikiem oglądalności pierwszego weekendu - a jednak ostatecznie zero nagród. Czyżby spekulacje o współpracy Polaków z Kremlem przeciwko rodakowi bolały a scenariusz Targowicy, który prześladuje Polskę od wieków, był powtarzalny? Czy Targowica trwa niczym klątwa rzucona nocą przy błysku błyskawicy? A może tylko ktoś mruknął „ nienada” i polecenie pospiesznie i usłużnie wykonano. Dlaczego?
Milczenie i wykluczenie to równie silna broń co wykrzykiwanie pretensji. Dodajmy do tego bilans medialny: zdecydowana większość mediów skierowana jest liberalnie i liberalni wyznawcy jak i kapłani tej religii, mają wszystko – pieniądze, kina, sale główne, pasma telewizyjne, akceptację rządzących. Więc jakież to potwory rządzą światem? Kto jest tym potworem? Gdzie mieszka i kim jest potwór – może on tylko w twojej głowie?
Jak to zmienić? Brak równowagi w narracjach, opiniach, w przekazach jest ostatecznie samobójcza – co było widać na gdyńskiej gali, kiedy to artyści zaapelowali w końcu samokrytycznie do siebie samych, by się radykalizować! Ekrany to jakoś zniosły, choć 50. festiwal był nad wyraz słaby i wtórny, to było tylko echo dawnych blasków w cichnących szeptów historii. Kiedy liberalne i lewackie budżety rządzą Europą, to one są prawdziwymi demonami przyszłości, zagrażającymi porządkowi i harmonii wewnętrznej każdego mieszkańca. Tam gdzie sztuką rządzą pieniądze odwaga udaje prawdę, a radykalizm mądrość.
W Gdyni ta dysharmonia to była jednak jakaś obserwowalna siła przekazu, siła festiwalu. Liberalna Polska ma się dobrze? Jesteście pewni? Tak, potwory rządzą światem, lecz kino z Lwami w dłoni może je oswoić. Albo ukazać w glorii brzydoty i słabości.
A może już czas na wezwanie do odpolitycznienia festiwalu – by kino wróciło do czystej opowieści, bez sztandarów i manifestów? Niemożliwe, rzecz jasna: dopóki państwo będzie miało wpływ na finansowanie sztuki, kino pozostanie polityczne w służbie opcji rządzącej – i żaden wiatr od morza tego nie zmieni. Ta deklaratywność festiwalu – jego jawne ogłaszanie wartości, co miesza się z fikcją – to nie słabość, lecz rdzeń.
Bez tej deklaratywności - oczywiście sygnalnie notowałem, oglądając uśmiechy i kwaśnie miny w czasie transmisji - Gdynia byłaby tylko paradą klipów, a nie słabym chwilowo ale jednak echem narodu. Więc niech trwa, ta polityczna sól w oku nie szczypie. Idzie nowy czas. Tak powiedzieli młodzi aktorzy i filmowcy, tylko drodzy beneficjenci liberalnej demokracji, wypatrując zmiany, musicie spojrzeć w lustro i porozmawiać z potworem.
Jarosław Banaś
Jarosław Banaś, polski dziennikarz radiowy, związany zawodowo z Polskim Radiem Koszalin od 1993 roku, gdzie pracuje jako redaktor i autor audycji kulturalnych.
Specjalizuje się w tematyce literackiej, muzycznej i społecznej, tworząc m.in. podcasty w ramach cyklu "Słownik na Fali".
Jest także pisarzem – autorem słuchowisk, nowel, opowiadań, librett, felietonów oraz podcastów.
Prowadzi aktywną działalność w mediach społecznościowych, m.in. na Facebooku (pocztamorska), X (@JaroslawBanas) i Instagramie (@pocztamorska), gdzie dzieli się treściami związanymi z kulturą i literaturą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura