Paryż. Terminal trzeci, czarterowy. Wielka kolejka, a my w niej. Przed nami Francuzi, więcej Afrykańczyków. Tu jest granica, tu zaczyna się egzotyka. Ludzie z mnóstwem toreb - trzeba wykorzystać ten lot, przywieźć prezenty i to wszystko, czego w kraju kupić nie można. Nerwowy telefon elegancko ubranej murzynki stojącej koło mnie z czteroletnim na oko szkrabem i gigantyczną walizą - trzeba zostawić część rzeczy, nie da rady wziąć wszystkiego.
Jesteśmy w samolocie. Kilkoro europejczyków w sportowych ubraniach, lekkie koszulki ze sztucznego materiału, bojówki z odpinanymi nogawkami. Część murzynów, zwłaszcza mężczyzn, ubrana po europejsku, część kobiet w tradycyjnych luźnych bubu, albo w obcisłych kompletach z wielkimi bufami, uszytych z wzorzystych, brązowo-zielono-żółtych materiałów robionych w Holandii, z niewielkimi chustkami zawiązanymi dookoła głowy.
Za oknami już jest ciemno, kiedy startujemy. Paryż żegna nas łuną żółtego światła. Za jakiś czas jesteśmy nad morzem. Pora późna, zmęczenie daje o sobie znać, zresztą za oknem nie widać absolutnie nic. Budzi mnie głos, prośba o zapięcie pasów, podchodzimy do lądowania. Za oknem cały czas absolutna ciemność. Schodzimy w pustkę. Samolot kołuje, z naszej strony nic nie widać, pojawia się kilka bladych świateł. Nagle dotykamy ziemi, oklaski dla pilota za delikatne lądowanie. Absolutna pustka, ciemna nicość dookoła. Pojawia się budynek lotniska, w neonie kilka zepsutych liter ledwo miga, albo w ogóle nie świeci. Po dłuższym czasie tłum wylewa się przez małe drzwi, wchodzi w nocne, przyjemne ciepło, zsuwa się po schodach na platformę lotniska, wchodzi do oświetlonego budynku.
Niektórzy już witają się ze znajomymi, z rodzinami - wszystko jest dosyć umowne, także wydzielona strefa dla przylatujących - odpowiednio ustosunkowani bez problemu się do niej dostają. Chwytamy za deklaracje, kto, gdzie, na jak długo... Kolejka do Panów ze służb takich czy owakich, pokazywanie paszportów, oddawanie i lektura formularzy. Pieczątka i dalej. Stolik z kontrolą zdrowia: w książeczce brak tego czy innego szczepienia, bo niby wszystkie obowiązkowe są, ale jednak, no bo tego tamtego. Przejść nie da rady, bo lekarza nie ma, żeby zaszczepił na miejscu, kontroler nie odda paszportu, trzeba będzie wrócić z dowodem szczepienia. Coś zaczyna wspominać o kosztach. Ostatecznie, mówiąc, że mam tyle, co w portmonetce, udaje mi się wykupić za cenę drobniaków (Pan nieco marudny, co kosztuje go trochę grosza - tłumaczę mu, które mu się nie przydadzą). Udaje mi się odzyskać paszport, pozostaje nieprzyjemne wrażenie po pierwszym w życiu skorumpowaniu urzędnika, już nie będę mogła z czystym sumieniem powiedzieć "nie daję - nie biorę".
Taśma z rzeczami. Wyładunek idzie powoli, na taśmie suną przenajróżniejsze pakunki - wypchane, plecione torby, zupełnie takie same, jakie przemierzają pół Rosji i Ukrainę, żeby wylądować w Warszawie na stadionie, wielkie kartony pozaklejane taśmą, plastikowe worki o przedziwnych kształtach, wózek inwalidzki, który zakonnica, otoczona garstką witających ją dzieci, wskazuje kierowcy. Kilka plecaków, w końcu i nasze. Dookoła mnóstwo tragarzy w zniszczonych uniformach ze zniszczonymi wózkami, rzucających się na bagaże. Udaje mi się wystarczająco szybko złapać mój plecak i zarzucić go na plecy. Może niesłusznie, tragarz by zarobił, mnie dużo by to nie kosztowało.
Wychodzimy na zewnątrz, tłum, powitania krewnych i znajomych, kolejni tragarze, krzyczące dzieci, taksówkarze szturmujący świeżo przybyłych. Cztery godziny, inny świat. Jesteśmy w Afryce.
Inne tematy w dziale Kultura