Witam na moim nowiukim blogu :)
Postanowiłem zacząć dzielić się swoimi przemyśleniami, mniej lub bardziej kontrowersyjnymi, ze światem. Moja pierwsza notka dotyczy kwestii o niewielkim ładunku ideologicznym, ale szalenie istotnej dla dobrego działania państwa, tzn. ordynacji wyborczej. W kontekście powszechnego w naszym kraju poczucia wyobcowania społeczeństwa od polityki, mówimy o tym zdecydowanie za mało, i trudno się dziwić – matematyka wyborcza jest pozornie dość nudna, mało kto chce zajmować się tym, co dzieje się z jego głosem po zaznaczeniu krzyżyka i wrzuceniu do urny. Jednak znaczna część decyzji o tym, kogo wybieramy podejmowana jest właśnie na etapie przeliczania głosów i przydzielania mandatów, a brak jest rzeczowych głosów w tej sprawie.
Szczególnie niepokoi mnie jedno zjawisko: w Polsce pojawia się coraz więcej głosów na rzecz wprowadzenia ordynacji większościowej i jednomandatowych okręgów wyborczych do parlamentu czy samorządów. Inicjatywy takie jak jow.pl zyskują coraz więcej głosów poparcia, a rządząca Platforma Obywatelska proponuje wprowadzenie tego systemu w wyborach samorządowych. Panuje pewien konsensus – przynajmniej gdy temat w ogóle jest poruszany - że polski system wyborczy wymaga reformy, a projekt JOW obiecuje odpowiedzialność parlamentarzystów przed wyborcami, przejrzystość i wiele innych rzekomych zalet. W rzeczywistości jednak pogłębi jedynie problemy polskiej sceny politycznej, takie jak alienacja polityków, brak autentycznego pluralizmu i niedostępność kandydowania dla zwykłych obywateli.
System JOW obowiązuje m.in. w Wielkiej Brytanii i USA. Jest bardzo prosty i na tym polega jego złudny urok - kraj czy region podzielony jest na tyle niewielkich okręgów wyborczych, ile jest mandatów do zdobycia. Z każdego z nich wybierany jest tylko jeden kandydat, który otrzyma największą część głosów. Brzmi ładnie i elegancko. W praktyce jednak deformuje wyniki wyborów i zmniejsza reprezentatywność. Oto dlaczego:
1. Zwycięzca bierze całą pulę. Obywatele należący do „przegranych” w swoim okręgu nie mają żadnejreprezentacji i są de facto wykluczeni z procedur demokratycznych, choć w przypadku podziału ich głosów mogą nawet stanowić większość wyborców! Terytorialne zakorzenienie poszczególnych opcji politycznych często powoduje, że lojalny wyborca niepopularnego w swoim miejscu zamieszkania ugrupowania przez całe życie głosowania nigdy nie wpłynie na wybór ani jednego kandydata. Z takim problemem boryka się tak prawica jak i lewica - np. brytyjscy torysi w zdominowanej przez Partię Pracy Szkocji czy amerykańscy Demokraci w konserwatywnych, republikańskich stanach Południa.
2. Gdy spojrzeć na procentową ilość głosów oddanych w skali kraju i porównać ją z podziałem mandatów, różnica bywa wręcz szokująca. Dobry przykład znajdujemy przy okazji tegorocznych wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii, gdzie tamtejsza „trzecia” partia, Liberalni Demokraci, zyskała jeden punkt procentowy głosów, ale równolegle straciła sześć mandatów – tylko dlatego, że tym razem więcej głosów padło w okręgach, gdzie i tak wygrali jej konkurenci. Nie zadecydował o tej stracie spadek poparcia, ale zmiana jego rozmieszczenia geograficznego.
3. W związku z powyższym terytorialny podział okręgów wyborczych staje się jednym z głównych wyznaczników sukcesu lub porażki. W USA powstało nawet specjalne określenie, gerrymandering, na walkę polityczną prowadzoną poprzez zmienianie granic okręgów tak, by dopasować je do sondażowych wyników w sposób optymalny dla swojego kandydata. Program schodzi na drugi plan, gdy można zwiększyć swoje szanse upewniając się, że okręg przypada na „żelazny” elektorat. Czy to o to powinni spierać się przed wyborami nasi reprezentanci?
4. Pod wpływem JOW najczęściej powstaje system dwupartyjny, zamknięty na wpływy z zewnątrz. Powoływanie nowych ugrupowań mogących realnie kontestować wybory staje się w zasadzie niemożliwe. Nie są one w stanie osiągać wzrostu poprzez stopniowe zdobywanie przyczółków – muszą jednoznacznie zwyciężyć w bezpośrednim, nierównym starciu. W systemach wielopartyjnych główne ugrupowania muszą liczyć się z tym, że w przypadku niezadowolenia stracą wyborców na rzecz mniejszych partii, czekających tylko na ich potknięcia, a jeśli te urosną w siłę – wynik wyborów może narzucić koalicję. Natomiast przy JOW dwa molochy, pozbawione konkurencji, kostnieją we własnych strukturach. Wielu Amerykanów od lat narzeka na to, że Republikanie i Demokraci są całkowicie okopani na swoich pozycjach i nie ma możliwości konstruktywnego dialogu, ale żadne inne ugrupowanie nie jest w stanie realnie im zagrozić.
5. Ordynacja JOW odbiera władzę wyborcom, a przekazuje ją aparatom partyjnym. Zwolennicy tej ordynacji wiele mówią o możliwości startu kandydatów niezależnych, jednak ostatecznie – nawet w przypadku zwycięstwa - stanowią oni zwykle niewielką część parlamentarzystów, pozostającą w opozycji. Do rządzenia potrzebne jest zaplecze organizacyjne, programowe i finansowe, które zapewniają partie. W przypadku wielomandatowych okręgów mamy do wyboru wiele partii, a z każdej z nich kilku kandydatów – o różnych specjalnościach, wpisujących się w różne nurty. Natomiast w przypadku JOW to struktury partyjne wybierają spośród siebie jedną osobę, którą wystawią w wyborach. Oznacza to tyle, że choć oba stronnictwa są – niejako z przymusu – wielonurtowe i obejmują wiele poglądów, niepartyjny wyborca nie ma możliwości poparcia preferowanego skrzydła. Zamiast tego dominacja takich czy innych poglądów w łonie partii jest wyznaczana przez frakcyjne rozgrywki, zamknięte dla zwykłych obywateli.
System wyborczy w Polsce szwankuje – to jasne, ale mamy problemy, które JOW jedynie pogłębi. Przez stosowanie faworyzującego duże partie przelicznika d’Hondta i bardzo wysokiego, pięcioprocentowego progu wyborczego, układ partyjny jest niemal całkowicie zamknięty na nowe ugrupowania. Pewne szanse mają takie projekty jak PJN, ale te są powoływane przez polityków większych partii, obecnych w mediach i mogących od razu zawalczyć o wysoki, przekraczający 5% wynik. Zbyt wielu wyborców musi zadowalać się „mniejszym złem”, jakkolwiek by go nie pojmowali. Jest to tym bardziej odczuwalne w samorządach, które powinny być przecież polem dla „demokracji w działaniu” i oddolnych ruchów obywatelskich, ale wskutek bezlitosnej matematyki wyborów są jeszcze bardziej niż parlament zdominowane przez największe komitety wyborcze.
Nie musimy wybierać pomiędzy obecnym systemem a jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Jest mnóstwo możliwości reformy, jak choćby wprowadzenie, wzorem krajów Skandynawskich i Niemiec, przelicznika Sainte-Lague, dającego większy wpływ mniejszym partiom, lub wzorem Australii – ordynacji preferencyjnej, w której zamiast głosować na tylko jednego kandydata, szeregujemy kilku najlepszych zgodnie ze swoimi przekonaniami, by nie marnować głosów i nie głosować taktycznie. Wybierzmy model, który uczyni naszą demokrację bardziej sprawiedliwą i bardziej reprezentatywną, a nie mniej. Jaki? Mam swojego faworyta, temu zagadnieniu zamierzam poświęcić następny wpis.
Czuję się socjalistą "starej daty", tzn. skupiam się na postulatach sprawiedliwości społecznej i upodmiotowienia społeczeństwa, bez pomijania jednak problemów epoki globalizacji. Nie czuje się szczególnie "marksistą", a na słowo "Lenin" reaguję złością. Na blogu chcę skupić się na dwóch kwestiach bliskich mojemu sercu, tzn. na państwie opiekuńczym i na kwestiach dotyczących demokracji na fundamentalnym poziomie, czyli jej zakresu i sprawiedliwego organizowania wyborów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka