kaminskainen kaminskainen
651
BLOG

Pobyt w Styrii

kaminskainen kaminskainen Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Jakoś mało się słyszy o spędzaniu wolnego czasu w Austrii, a możliwości tego kraju są naprawdę spore, różnorodne i zdolne zaspokoić nawet nader wykwintne gusta. W ogóle, po pierwsze, Austria jest państwem, nie krajem - tworem politycznym, historycznie niezmiernie zresztą ważnym dla tego, co zwiemy Europą Środkową (prof. Kroutvor pisał w swym słynnym eseju, że gdyby Austrii nie było, to należałoby ją wymyślić). "Politycznym" nie znaczy zresztą wcale "sztucznym" - choć w odróżnieniu od państwa "krajem" nazywam krainę historyczno-geograficzną, cechującą się pewną odrębnością i jednolitością krajobrazową (góry, równina, nadmorze, obszar leśny, stepowy, wyspa, półwysep), kulturową, etniczną, językową itp. I tak, jak u nas za kraj możnaby uznać Górny Śląsk lub Kaszuby, w Danii Jutlandię lub Bornholm, a w Rumunii Siedmiogród czy Bukowinę, tak w Austrii - choćby Styrię, Karyntię i Tyrol (podzielony zresztą na część austriacką i włoską). I właśnie w Styrii miałem przyjemność spędzić ostatnio ładnych parę dni.

Pierwsze, co mi się w Styrii rzuciło w oczy, to charakterystyczna "dwójkultura" uprawowa: jadąc krajówkami, po płaskim terenie, wszędzie, ale to wszędzie, widzimy pola kukurydzy. Zjeżdżając z krajówek na wąziutkie, lokalne serpentynki wijące się po łagodnych, styryjskich wzgórzach, widzimy już tylko malownicze, zadbane stoki pocięte rzędami winorośli. Krajobraz ten jest tak urokliwy, że podobno sama Toskania przy tym zupełnie wysiada - nie widziałem Toskanii, więc nie potwierdzam ani nie zaprzeczam.

Kukurydza rośnie na dwa i pół metra bez dopalaczy a zbiory są wspaniałe i zyskowne: istna żyła złota dla rolników. Dochodzi do tego, że niektórzy w pogoni za zyskiem obsiewają swe pola kukurydzą po parę lat z rzędu, co grozi kompletnym wyjałowieniem tych ziem. Jest to zawodowy ból głowy państwowego geologa oddelegowanego do racjonalnego gospodarowania glebami, skądinąd znajomego naszego gospodarza i przewodnika, o którym jeszcze słówko napiszemy. Okazuje się więc, że Niemcy (choć osobliwi to Niemcy, mówiący dźwięcznym, południowym dialektem, melodycznie zupełnie nie przypominającym mowy naszych zachodnich sąsiadów - bliższym brzmieniu włoszczyzny, podobnie jak język Słoweński, szczególnie w jego wariancie przymorskim) niekoniecznie zawsze postępują racjonalnie, rozważnie i z gospodarską troską o przyszłość. Interwencja państwa w tym akurat przypadku jest usprawiedliwiona: ewentualne powszechne wyjałowienie ziem spowodowane nierozważną gospodarką byłoby powszechną katastrofą, a nie tylko serią porażek indywidualnych rolników (w które, zgodnie z moim przekonaniem, państwu ingerować nie wolno). Zresztą to planowe gospodarowanie zasobami ziem uprawnych dało podobno w Styrii bardzo dobre rezultaty. Wszechobecne dziś winnice są właśnie w znacznej części jego efektem: jeszcze 20 lat temu Styria z żadnych win i winnic nie słynęła i cieszyła się wątpliwą sławą relatywnie najbiedniejszego kraju Austrii. Dziś jest tam pełno winiarzy i szkół winiarskich, pełno wymyślnych i wspaniałych win - a w sezonie winiarskim, w złotą jesień, nie sposób znaleźć miejsce, by zaparkować samochód, nie mówiąc już o noclegu. Masowo ściągają tam wówczas austriackie mieszczuchy oraz Niemcy z "dużego" reichu.

Tymczasem jednak był lipiec i styryjskie wzgórza świeciły pustkami, niebu jeno wysławiając swe piękno. My przemierzaliśmy je samochodem, żałując, że nie mamy ze sobą rowerów. Teren jest do wycieczek rowerowych wprost wymarzony, nie da się lepszego wymyślić. Nic, tylko jeździć od buszenszanku do klapoteca, i od klapoteca do kolejnego buszenszanku - i tak dalej. Rozwidleń i rozgałęzień jest bez liku, co rusz otwierają się nowe, zaskakujące perspektywy: wyjeżdżasz z liściasto-mieszanego lasu (przewaga buka, ogólnie swojski klimat - choć najtrafniej pointują ten krajobraz topole włoskie, zwane styryjskimi cyprysami, oraz nieznane u nas kasztany jadalne) i widzimy w oddali, pod jakimś przestrzennym ukosem, kapliczkę lub wieżę widokową; i ni diabła nie idzie wyczaić, jak do niej dojechać - trzeba się zdać na intuicję i dobry fart. Tak czy inaczej krążąc po serpentynkach odpowiednio długo - trafi się wszędzie.

Wspomniane buszenszanki (niem. Buschenschank) to prywatne przybytki o specyficznym charakterze: są to placówki serwujące w swojskim, kameralnym otoczeniu lokalne jedzenie własnej, gospodarskiej produkcji. Jakże jednak odległe od tego, co znamy u nas pod nazwą "swojskie jadło" (także zresztą przecie znakomite). Po pierwsze nie są to restauracje ani kafejki: jedzenia nie podaje się na talerzach, a cały jadłospis obraca się wokół osi głównej, którą stanowią: sałatka chłopska (Bauernsalat: gotowana, duża fasola na zimno, do tego dużo cebuli i świetny dressing z balsamico i oleju dyniowego; zwykle także nieco sałaty, gotowanego lub pieczonego mięsa w kostkach itp.) oraz tzw. deska (czyli drewniana "krajalnica" suto obłożona wybornymi, lokalnymi wędlinami i serami, do której dostajemy skromną rację chleba: je się mięso z chlebem, a nie na odwrót, o czym warto pamiętać). Gdy trafiłem do buszenszanku po raz pierwszy, umęczony podróżą z Polski, podano mi wspomniane wyżej dania, oraz zimny sok winogronowy w zapotniałej butelce, który orzeźwia i gasi pragnienie, gdy pijemy go pół na pół z wodą. Dodatkowo dostałem jakiś wyborny rocznik Zweigelta i przekonałem się, co to znaczy kosztować wino pod niebem i pod słońcem, pod którym dojrzewało: po lekkim zamieszaniu kieliszkiem uwolnił się pełny, bogaty aromat, który dopełniał błękit nieba i zieleń styryjskich wzgórz; co ciekawe, najwyraźniej dała mi się odczuć nuta gorzkiego migdała. Taki to był rocznik!

Klapotec (Klapotez) zaś to inny charakterystyczny element styryjskiego pejzarzu - i jedna z nielicznych pozostałości po mieszkających tam wcześniej Słowianach (tych zwanych dziś słoweńcami): jest to rodzaj dużego, fikuśnego wiatraka-samoróbki z desek, badyli, wiklin i czego tam jeszcze, mającego za zadanie odstraszać ptaki. Dzisiejsi, niemieckojęzyczni mieszkańcy Styrii przyjęli go, wraz ze słowiańską nazwą, w poczet swych emblematów i wizytówek: widziałem jakiś buszenszank z pensjonatem o nazwie KLAPOTEZ oraz plakat obwieszczający obchody KLAPOTEZ FEST.

Zresztą przez te urokliwe stoki winnic i przez ciemne lasy wiją się nie tylko drogi, i strumyki, ale także granica państwowa, oddzielająca Austrię od Słoweni. Jeździliśmy wzdłuż tej granicy samochodem tak, aby Iga, siedząca za kierowcą, naszym przewodnikiem i gospodarzem, znalazła się chwilowo w innym kraju niż my, jej rodzice. Bardzo się tego obawiała i żywo protestowała przeciwko takiemu opuszczeniu. Podobnie niemal rozpaczała, gdy zimą w Sudetach przechodziłem dwa kroki do Czech, zostawiając ją w Polsce. Było to dla niej bardzo groźne, złowieszcze doświadczenie. I chyba podobna, i podobnie zabawna, jest historia dwóch sąsiednich domów zamieszkałych przez rodzinę (czy dwie rodziny?) o osobliwie brzmiącym, niemieckim nazwisku, przetłumaczalnym na polski jako "trzy siódemki". Domy leżą naprzeciw siebie, po dwóch stronach asfaltowej serpentynki - jeden w Austrii, drugi w Słowenii. W jednym domu mówi się od pokoleń melodyjną, południową niemczyzną - a w drugim jakby nieco zapomnianym przez historię, archaicznym, uroczym językiem słoweńskim. Sam nie wiem, co o tym myśleć; bo i do czego można przyrównać coś, co samo w sobie jest wielka metaforą?

Takich właśnie historii o mieszkańcach Styrii nasłuchaliśmy się na pęczki. Zwykle krótki pobyt zagraniczny jest podróżą bez zobowiązań, bez emocjonalnego zaangażowania w życie ludzi, których świat się odwiedza; pozostają dla nas obcy, odlegli, jakby byli zanurzeni w innym powietrzu, którym my oddychamy jedynie na kredyt. W tym zresztą zawiera się pewna cudowność takich podróży: obmywa nas inne powietrze i inne światło, jesteśmy nieuwiązani, przelatujemy przez obce kraje jak baloniki zerwane ze sznurka; patrzymy łapczywie na życie innych ludzi, nie mając z nim żadnej styczności, nie ponosząc zobowiązań i konsekwencji. Jednak nasze pobyty w Austrii są inne: nasz gospodarz i przewodnik jest kapucynem, zakonnikiem, a przy okazji ma święcenia kapłańskie i fuchę proboszcza w mieście Leibnitz. Region jest zdecydowanie katolicki, więc Bruder Thomas, Polak zresztą, zna tam dosłownie wszystkich, a na dodatek jest postacią charyzmatyczną i popularną - wydaje się, że nikt nie ma przed nim tajemnic. Wie o ludziach wszystko - i gdy tak jedziemy, on wciąż opowiada i opowiada, a ściany mijanych, odludnych domów zdają się robić przeźroczyste, ukazując indywudualne dramaty i powikłane, ludzkie historie. W końcu poszatkowany krajobraz Styrii zrasta się nam w jedno z tą niewidzialną siecią ludzkich żyć; widzimy ich ciepłe, ludzkie serca, gdy oni przynoszą wino i Bauernsalat nam, siedzącym w ogrodzie w cieniu drewnianego domu liczącego sobie ćwierć tysiąclecia, będącego świadkiem historii całego rodu: narodzin i śmierci, szczęścia i tragedii.

W końcu zwiedziliśmy i stolicę Styrii, miasto Graz. Ładne miasto, gdzie "niemiecki" chłód uliczek na starówce przywodził mi na myśl Kłodzko. Pamiętam zwłaszcza upał, uregulowaną lecz wciąż wspaniałą, górską rzekę Mur, pobyt na zamku górującym nad miastem oraz wróbelka-nielota, któremu jakiś inny wróbel podawał jedzonko z dziobka do dziobka. Poruszająca scenka, Piotr Kropotkin opisywał podobne zdarzenia w swoich krytykach darwinizmu. Podobno takie altruistyczne zachowania, nawet przekraczające bariery gatunkowe, nie są wcale wielką rzadkością - zwłaszcza w ciężkim, jałowym środowisku, takim jak tundra. Czy kamienne miasto jest obszarem kwitnącego życia, czy czymś w rodzaju jałowej tundry - rozsądźcie sami.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Rozmaitości