kaminskainen kaminskainen
3386
BLOG

Rumunia: pobyt i droga do Polski (3, ost.)

kaminskainen kaminskainen Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Po zajechaniu do Eforie Nord, gdzie postanowiliśmy się zatrzymać ze względu na sąsiedztwo słynnego, słonego jeziora z zalegającym na jego dnie leczniczym cud-błotem, padliśmy i spali - dość długo. A było chyba południe. Później poszliśmy na plażę, a właściwie jej szczątki powtykane pomiędzy mur oporowy opasujący wybrzeże a betonowe główki wychodzące w morze, usypywane i układane z głazów i płyt betonowych. Kąpiele nie powiem, miłe, a lejący się z nieba żar aż za dobrze wróżył żonie, która planowała złapać porządną opaleniznę (jak pisałem, pobyt miał cel klimatyczno-zdrowotny: słońce potrafi być lekarstwem). Powroty na kemping "Medusa", wymieniony w przewodniku Pascala, były zasmucające. O ile u nas, w Polsce, pola namiotowe zapełnia głównie młodzież - tam mieliśmy do czynienia z najazdem brzuchatych panów Rumunów z nieładnymi żonami i starymi bądź nowymi Daciami. Najgorsze, że oni przyjeżdżali tam "nad morze", a siedzieli na tych trawnikach do rozbijania namiotów - zamiast na plaży. Co jeszcze gorsze, drzwi ich Dacii były często pootwierane, a z wnętrza zionęły potworne, rumuńskie szlagiery pamiętające czasy Dyktatora, stuprocentowe sentymentalne kretynizmy. Był to bardzo dokładny obraz tego, czym nie chcemy być w przyszłości.

Po upłynięciu zatem dwóch noclego-dób uciekliśmy gdzie pieprz rośnie, konkretnie do nadmorskiej miejscowości Mai, oznaczonej na mapie i tabliczkach "2 Mai" (Dei Mai). Tam na skraweczkach plaży są "alternatywne", darmowe poletka namiotowe przy knajpkach, w których biwakowicze się zwykle stołują. Już na pierwszy rzut oka widać, że bywa tu całkiem inna klientela: dużo młodych ludzi, sporo nagusów (Rumuni są na punkcie nagości wyluzowani: na plaży jeden się rozbiera, inny nie - i nikt nie wydaje się tym faktem spięty), są nawet ładne kobiety (wcześniej jakoś nie wryły mi się w pamięć żadne ładne Rumunki, takie zwierzę jakoby nie istniało). Z niejakim trudem znajdujemy miejsce na rozbicie namiotu. Plaża przylega do gliniasto-mulistej zatoczki, w której jednak da się kąpać. Chodziliśmy jednak chętnie na odleglejsze, zdatniejsze do kąpieli miejsca: na piaszczystą niemal jak bałtycka plażę na lewo i na dzikie, kamieniste kąpieliska pod gliniastym klifem na prawo. Tamże można było uzbierać charakterystycznych muszli dużego, czarnomorskiego slimaka.

Sposób spędzania czasu "leżąc plackiem" jest nam obcy, na plażę wpadamy zwykle najwyżej na parę godzin - potem na ryby, albo do pobliskiego miasta na zwiedzanie i fajny jakiś obiad; a w Dolomitach to nawet wspinaczka. A tam - tylko plaża. Przy tym upały Rumuńskie i Bułgarskie to coś całkiem innego, niż u nas: od godziny 10-11, aż do 16-17, po prostu nie da się w słońcu wytrzymać, człowiek czuje się jak nieprzytomny. Wytrzymać można w cieniu lub nad samym morzem. Jakoś jednak tych parę dni przepękaliśmy. Cel został osiągnięty (klimatyczno-zdrowotny). Przy okazji naoglądaliśmy i nasłuchaliśmy się Rumunów - przedstawiciele innych nacji rzadko tam trafiają. W górach było ich zdecydowanie więcej (Francuzi, Polacy, Czesi) - a tu tylko Rumuni. I tak sprzeczka paru gburów, akurat rybaków robiących coś przy sieciach, brzmiała jak odgłosy z ruskiej czy serbskiej mordowni. Na pewno wzmaga to wrażenie wyraźny nalot słowiańszczyzny i turczyzny (choćby głośne "da, da!"). Gdy jednak rozmawiali ludzie miejscy i wykształceni, mówiący płynnymi, długimi zdaniami (a tacy ludzie tam biwakują, to miejsce modne wśród "wykształciuchów") - odnosiło się wrażenie, że to już Włochy. I taka właśnie jest ta Rumunia: to "ruskie Włochy" w pełnej krasie.

Przed wyjazdem w końcu zapuściliśmy się nad sławne słone jezioro: Lacul Techirghiol, które chyba jest limanem, lub z limanu powstało. Zajechaliśmy do miejscowości Techirghiol, gdzie wg Paskala w hotelach mają kąpiele błotne i termalne, wystarczy iść i popytać. Bo żadne tablice informacyjne i reklamy nas do takich przybytków nie prowadzą. Zawsze jakoś tam, gdzie o to pytamy, nie mają żadnych kąpieli termalnych ani błotnych - i zaczyna się zabawa w odsyłanie (inaczej mówiąc: Pascal jest zbyt optymistyczny). My jej nie lubimy, więc zaczepiamy jakichs wysmarowanych błotem miejscowych. W niezawodnym języku migowo-rumuńskim odsyłają nas na plażę, gdzia należy wejść do wody i wydobyć słone osady z dna, zdjąwszy uprzednio dłońmi wierzchnią, zaśmieconą glonami warstwę. Później jeden z nich, z iście hinduskim akcentem, zawołał mnie słowami: kam hir, maj friend - i wydobył dla mnie pierwszorzędne błocko, napełniając nim obciętą butelkę PET, która się walała w pobliżu. W podobny sposób obsłużyliśmy jeszcze dwie rumuńskie emerytki.

Samo smarowanie jest nawet zabawne, skóra wygląda jak nasmołowana a słone błocko po rozsmarowaniu na skórze przestaje śmierdzieć siarkowodorem - wydzielając z siebie woń znacznie subtelniejszą. Gdy jednak przyszła nam ochota na spłukanie z siebie błota, mieliśmy pewien kłopot. Udało się jednak dotrzeć do czegoś w rodzaju łaźni miejskiej, służącej właśnie do kąpieli błotnych. Wejście za 5 lei, ośrodek taki śródziemnoporsko-peerelowski, pewnie podobne mieli w Odessie. Zmywanie błota najpierw w jeziorze, potem pod prysznicem; jezioro mętne i tak słone, że szczypie w oczy, a człowiek może leżeć na powierzchni jak korek, bez żadnych obaw że się podtopi. Na dodatek pełno w nim nitkowatych glonów i śmiesznych, małych żyjątek, które uznałem za jakieś prymitywne, archaiczne skorupiaczki w typie znanych u nas z płytkich zbiorników okresowych przekopnic i dziwogłówek: tak archaiczne stworzenia mogły przetrwać w środowiskach, w których nie ma konkurencji "nowocześniejszych" organizmów, choćby ryb. Faktycznie po powrocie dowiedziałem się, że to Artemia salina (po polsku chyba solniaczek) - żyjątko w tym właśnie guście. Skóra po takim zabiegu jest niezwykle gładka, poleca się to m.in. reumatykom i atopikom. Nasze zdobyczne błoto zabraliśmy oczywiście do Polski - stoi powekowane w lodówce.

No i wracamy - najpierw przez zielone stepy i mokradła, omijając tym razem autostrady. Krajówka prosta jak od linijki i w niezłym stanie, wąziutka jednak. Pascal jak zwykle przesadza pisząc, że sieci dróg moglibyśmy Rumunom "pozazdrościć". Na dodatek sporo jest kierowców, którzy z nieznanych zupełnie przyczyn przesiedli się ze zdezelowanych Dacii do nowych aut zachodnich: jeżdżą dalej tak samo powoli, wręcz majestatycznie, czyniąc podróżowanie samochodem przez Rumunię momentami nieznośnym. Gdyby nie zmienili samochodów, miałbym dla nich więcej wyrozumiałości, nawet gdyby jechali czterdziestką. Widzimy więc stepy, widzimy Dunaj i kanały, jedziemy. W Braszowie jesteśmy późno, około 22, ale jesteśmy zauroczeni tętniącą życiem starówką. Wszechobecny slogan "Brasov: Propably the best City in the world", brzmi w tych okolicznościach wcale wiarygodnie. Wyciskamy z portfeli resztki lei na ciorby (zupy) - są bardzo smaczne i pożywne, ciorby to podstawa wyżywienia podczas podróżowania po Rumunii. Okrążamy Czarny Kościół i jedziemy dalej. Gdy żona zaczyna przysypiać za kierownicą, robimy przerwę.

Właściwie już powinienem pisać o Węgrzech, ale warto jeszcze odnotować urocze, transylwańskie wioski, które mijamy następnego dnia. Fasady domostw są zrównane w jeden ciąg o charakterze historycznej zabudowy typu miejskiego, z bardzo charakterystycznym elementem w postaci bramy wjazdowej na podwórze - dużej, mieszczącej wyładowaną furmankę, wkomponowanej w mur fasady, który ją całkowicie okala, co pozwala zachować "miasteczkowy" charakter budynku. Te wioski jak małe miasteczka każą nam wspomnieć nieciekawe nadmorskie miasteczka, które były po prostu rozrośniętymi wiochami. A także potworne kurorty-blokowiska, w których wypoczywali partyjniacy w nagrodę za wierną służbę. Powinno się tam obowiązkowo wysyłać wszystkich do dziś "ideowych" lewaków, by za pobieraną tam obecnie, słoną opłatą posmakowali tego miodu ze swego ukochanego ula zwącego się "kolektywizmem".

No i w końcu znów Węgry - wyjazdu z Rumunii pilnują z kolei węgierskie służby (wjazdu pilnowali Rumuni). Słyszymy od nich polskie "dzień dobry" i jedziemy dalej. Omijamy autostrady, bo winiet się już nakupowaliśmy. Drogi krajowe i lokalne są zresztą w bardzo dobrym stanie: co prawda wąziutkie, ale proste i płaskie tak, że długimi odcinkami można jechać tak szybko, jak na autostradzie. Raz miał miejsce zabawny dialog. Żona mówi: o proszę, w końcu mamy wzniesienie! A ja na to: nie, to wjazd na wiadukt (przecinaliśmy autostradę).

Robi się nudnawo? To dobrze, bo i nam było już nudnawo od tej jazdy - chcieliśmy już do domu, jak najprędzej. Przed nami była jeszcze Słowacja i kawałeczek Czech - a potem autostradą ze Śląska do Wrocławia. A Słowacja jak wiadomo nie wygląda zbyt atrakcyjnie. Przy granicy z Węgrami jakby same upadłe PGR-y - fuj! Co ciekawe: po przejechaniu opuszczonej granicy z jej rozsypującą się infrastrukturą od razu widzimy i czujemy, że jesteśmy w całkiem innym kraju. Zmienia się krajobraz, zabudowa, klimat, wszystko. Może to świadczyć o silnej indywidualności i odrębności obu narodów: silnych, władczych Węgrów (tak, tak - tak są Węgrzy w swym regionie postrzegani!; dla nas to bratankowie, bracia z wyboru - a dla takich Słowaków silniejszy sąsiad, dawni panowie i do dziś główny straszak, jak dla nas Niemcy) i charakternych, słowackich górali (charakterność widać choćby u słowackich kierowców; Węgrzy zachowują zawsze wielkopański spokój i luz, choć jeżdżą bardzo sprawnie).

Ale i na Słowacji spotkała nas niespodzianka: zoczyliśmy jadąc przez jedną mieścinę, że akurat mają tam jakowyś festyn. Zatrzymaliśmy się więc na obiad i krótki odpoczynek. Coś, co z mapy wyglądało na żałosną dziurę, okazało się oto ślicznym, historycznym miasteczkiem, z uliczkami wypełnionymi przyjaznym gwarem i ganiającymi dzieciakami. Zaszliśmy wpierw do restauracji "Jeleń", ale jej PRL-owski wystrój okazał się jednak odpychający - więc zmieniliśmy lokal na sympatyczną, gustownie urządzoną knajpkę z jeszcze sympatyczniejszą obsługą. Patrzyliśmy z żoną z wielką przyjemnością na ładne Słowaczki uwijające się jak te pszczółki. Zresztą klientki lokalu dorównywały urodą kelnerkom - procentowo ładnych kobiet jest tam bardzo dużo. W ogóle na Słowacji czuję się bardzo dobrze, jak wśród swoich, co musiałem sobie po raz któryś przypomnieć (nie lekceważ więcej Słowacji!). Przypomniała mi się moja jedyna przygoda ze słownikiem polsko-słowacko-słowacko-polskim, która miała miejsce w szczecińskim antykwariacie: wziąłem tę cegłę do ręki i od razu otwarłem ją na słowackim słowie, będącym jednocześnie nazwiskiem mojego dziadka, tego od węgierskiego, powieszonego przodka. Dokładnie to słowo zobaczyłem jako pierwsze, a jedno z jego podstawowych znaczeń to "pęd, pośpiech". Jakże to do dziadka pasowało!

I to w zasadzie tyle, resztę trasy pokonaliśmy w ciemnościach, a w końcu i w ulewie: były to pierwsze deszcze po wielu tygodniach upałów. Potem spaliśmy przez dwa dni, oczywiście z przerwami.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości