Spędzając na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych trzy tygodnie na Łotwie, która już ogłosiła niepodległość, ale świat jeszcze za bardzo nie wiedział, czy ją uznawać, a w sklepach wciąż płaciło się rublami - zaliczyłem klasyczne kolonie, albo jak kto woli, obóz. Czas ten spędziłem wspólnie z dziećmi pracowników politechniki, takimi jak ja - i wierzcie mi, nudno tam nie było. Co jeden to oryginał i sowizdrzał, jak choćby ten Szymon, który wieczorami z zapamiętaniem naśladował język węgierski, doprowadzając nas do spazmów. No i my mieliśmy już pod dostatkiem gum do żucia, a miejscowe i rosyjskie dzieci jeszcze nie. Byliśmy bogami.
Było tam wszystko i jeszcze trochę: były dość częste wycieczki do Rygi, która strasznie nam imponowała pomimo, że była miastem posowieckim - ale przecież zachowała swój skandynawski chłód i surowość (dziś wspominam ją jak krewniaczkę Sztokholmu). Jechało się porannym autobusem marki Ikarus, takim przegubowcem jak u nas, było tam ładnych parę kilometrów z naszej miejscowości. Były mecze kopanej rozgrywane nie tylko w naszym znakomitym gronie, ale także przeciwko miejscowym Łotyszom oraz przeciwko rosyjskim dzieciakom z Leningradu (tak się to miasto wówczas jeszcze zwało), które rezydowały w tym samym ośrodku. Szczególnie jeden małolat grał dobrze, żywo i z oddaniem - żeby go ograć sam na sam, musiałem się zdrowo namęczyć (a byłem sporo starszy). Były nowe, ale strasznie badziewne rowery koloru zieleni chromowej, którymi jeździliśmy do Cesis (a mieszkaliśmy pod tym miastem, właściwie to chyba jeszcze w granicach administracyjnych) wyczyniając po drodze przeróżne harce i cuda. Przypadkowe najechanie na gwoździa przez jednego z kolegów budziło wielkie rozbawienie, a nasza jazda po uliczkach i szosach nie należała do bezpiecznych: była pełna ryzykownych wiraży, wyskoków, ogólnie jakiegoś nadmiernego entuzjazmu i nieuwagi. Chyba po prostu był to efekt zerwania ze smyczy, zanurzenia się w obcym środowisku, z którym nie łączyły nas żadne więzy. Wydawało się nam, że można krzyczeć na ulicach i głośno przeklinać, bo przecież i tak nikt nic nie zrozumie - choć wielu Łotyszy ma polskie babcie i rozumie z polskiego całkiem sporo. No tak, teraz to wiem: za komuny słuchali polskiego radia, które było ich zdaniem dużo lepsze od sowieckiego.
Była dzika przyroda: stary las wyściełany wręcz jagodami, które niby to były czymś tam spryskane i nie należało ich jeść. Akurat. Była rzeka Gauja - i muszę powiedzieć, że wcześniej ani później podobnej rzeki nie widziałem. Czytam dziś, że to wyjątkowo piękny szlak kajakowy. Odwiedziliśmy też park narodowy, bodaj w okolicy Siguldy, gdzie jest prawdziwy tor bobslejowy: wielki, ciemny las. Na pewno jeszcze tam jest. Były noce może nie białe, ale białawe, na wpół jasne - bo byliśmy jednak sporo na północ od Polski. W ogóle przyroda bujna, choć kraj mały - i niby swojska, ale jakaś już inna. Przykład rzeki Gałuji najlepiej to ilustruje: ani to Pomorze, ani Śląsk czy Mazowsze - coś innego.
Dla pełni szczęścia mieliśmy jeszcze zwiedzanie Wilna, gdzie w kioskach sprzedawano znaczki-winietki okolicznościowo-dobroczynne z napisem BLOKADA (sowieciarze zastosowali wówczas embargo w zbuntowanej pribałtyce - było to jeszcze przed pamiętnymi zadymami w Wilnie) - szkoda, że nie kupiłem jednej na pamiątkę. Byliśmy na Ostrej Bramie i jedliśmy litewskie lody. Widzieliśmy czekającą na rozbiórkę resztkę wyburzonego budynku, na którym wciąż tkwiła tablica upamiętniająca Adama Mickiewicza.
Była też w końcu wycieczka do Estonii - czułem się tam jak w Skandynawii, w której zresztą nigdy wcześniej nie byłem: schludne uliczki, małe domki, spacerujący, jasno ubrani ludzie. No i ten dziwny język, do niczego niepodobny, dźwięczący na ulicach i straszący na szyldach - prawie każda litera występowała podwójnie (to oczywiście przesada). Jest to w zasadzie wariant fińszczyzny, zbliżonej do węgierskiego w podobnym stopniu, jak polski jest pokrewny niemieckiemu.
Ale wracajmy już na Łotwę. Bo najlepsze zostało na koniec: zamek kieski. Kieski, bo Cesis zwie się po polsku osobliwie Kieś. Opuszczony, w ruinie - ale, że tak powiem, zachowany w komplecie. Zachowana bryła budynku, ściany, mury, zionące otwory okienne - słowem wszystko. Nie widziałem już nigdy czegoś podobnego - to była ruina wymarzona, najlepsza z możliwych. Gdy to odkryliśmy, wyrywaliśmy się tam kiedy tylko dało radę. Przechodziliśmy przez ogrodzenie (zamek był już ogrodzony, widać szykowano się do jakichś inwestycji) i przepadaliśmy w zamkowych czeluściach. W tym co robiliśmy sporo było ze zwiedzania dostojnych ruin, stojących w pół drogi pomiędzy naturą i historią czy też muzeum - ale także ze wspinaczki i eksploracji jaskiń. Rozdzielaliśmy się na podzespoły, przeważnie dwuosobowe, bo tak było najwygodniej i najporęczniej - i rozłaziliśmy się po urywających się w pół drogi schodach, lochach i piwnicach, czy kilkunastometrowej wysokości murach porośniętych zeschłą trawą i brzózkami (tak, po nich też chodziliśmy). Dostaliśmy świra na punkcie tego zamku, chodziliśmy po nim jak odurzeni, zapominając o bożym świecie - był tylko zamek, reszta znikała, no może jeszcze niebo się liczyło. Nie stroniliśmy od niebezpieczeństw - te łażenia były ryzykowne, żaden rodzic by na to nie pozwolił. To miejsce naprawdę nas przemieniało, byliśmy prawie jak te dziewczęta z Pikniku pod wiszącą skałą, idące z nieobecnym spojrzeniem wprost w skalny labirynt. Pamiętam to bardzo dokładnie - i pamiętam moich kolegów, dokładnie tak samo odurzonych zamkiem, jak ja. Mam wrażenie, że gdybyśmy spędzili tam ze dwa dni cięgiem, to już byśmy nie wrócili do świata, bo świata by nie było - i nikt by się nigdy nie dowiedział, co się z nami stało.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości