Agnieszka Radwańska przegrała w swoim pierwszym, oficjalnym meczu w tym sezonie, w drugiej rundzie turnieju w Sydney z Bethanie Mattek-Sands 5:7, 2:6.
Tak, to dopiero jeden mecz, ale przegrany w fatalnym stylu, z drugim setem przypominającym najgorsze występy pod koniec minionego sezonu.
Możliwe również, że mecz nie był grany z pełnym zaangażowaniem, bo świadomość tego, że warto mieć kilka dni odpoczynku przed Australian Open, mogła być kusząca, ale parę uwag po tym meczu, a także po wcześniejszych występach w Pucharze Hopmana można już skreślić.
Przypomnijmy, że to pierwszy sezon, do którego przystąpiła nie trenowana już nawet w przerwie zimowej przez jej Ojca. Do lutego 2013 r. od połowy 2011 r., kiedy Papa Radwański przestał z nią jeździć na turnieje, każda wizyta w Krakowie, w tym zwłaszcza zimowy okres przygotowawczy, to były treningi pod okiem Ojca.
I wygląda na to, że jest do tego sezonu przygotowana po prostu źle, gorzej niż przed rokiem. O szansach w Australian Open nawet trudno w tej chwili cokolwiek pisać.
Już w zeszłym roku jej serwis był zdecydowanie wolniejszy od tego z 2012 r. W tym trudno czasem odróżnić pierwsze podanie od jej słynnej, niemowlęcej dwójki. Odnowienie się kontuzji barku już na początku roku dowodzi, że jej przygotowanie fizyczne i opieka medyczna były i są na poziomie dalekim od profesjonalizmu.
Widać, że znowu ćwiczy jakąś odmianę głodówek dla modelek, zamiast pilnować diety dla wyczynowych sportowców.Dla osób wrażliwych wpatrywanie się w te jej - na tle innych rywalek - cienkie patyczki, w których trzyma rakietę, może być powodem nieustających obaw, czy ona sobie nagle czegoś nie złamie.
Ciekawe, jak głęboko w dół rankingu zepchnie ją dziwaczne, dziecinne zacietrzewienie, z jakim odrzuca wszelkie uwagi i ostrzeżenia Ojca w sprawach sportowych, czyli w dziedzinie, na której zna się on z całą pewnością?
Można czasem odnieść wrażenie, że jedyną satysfakcją, jaką ostatnio czerpie z uprawiania sportu jest demonstrowanie, że będzie postępowała dokładnie na odwrót.
Obawiam się jednak, że nawet spadek o kilkanaście pozycji może jej nie otrzeźwić. O ile oczywiście wcześniej nie złamie sobie kariery, lub nie zafunduje kalectwa, grając w kółko, co na rakietę podejdzie, z niezaleczoną kontuzją.
Wbrew pozorom bowiem, Agnieszka Radwańska na korcie wcale nie jest osobą zbyt pewną siebie i swoich umiejętności. To przekonanie zostawia na pobyt w salach treningowych, gdzie jej pomaga w rekreacyjnym, fitnessowym traktowaniu treningu. Albo czasem ćwiczy na jej nie mającym za wiele do powiedzenia w sprawach sportowych "trenerze".
Podczas meczu z Mattek-Sands poprosiła o coaching, wysłuchała zabójczo odkrywczych fraz o tym, że "nie może się bać i powinna grać bardziej ofensywnie", co po kłótni skwitowała triumfalnie krótkim "to nic nie da".
O jej braku pewności siebie podczas meczu, tego "instynktu zwycięzcy" świadczy choćby to, jak łatwo - gdy coś nie idzie - wpada we frustrację i jak szybko gubi się na korcie lub "poddaje" mecz.
Niestety, wydaje mi się, że ona wcale nie jest przekonana, choć powinna, że to miejsce co najmniej w pierwszej piątce rankingu należy jej się, choćby z racji niekwestionowanego, ogromnego talentu, jak psu zupa. A takie, głębokie przekonanie o własnej wartości jest w wypadku każdego sportowca podstawą, bo inaczej nie da się znaleźć motywacji do walki w każdej sytuacji i do bardzo ciężkiej pracy.
Ten brak pewności czuje i zaczyna wykorzystywać coraz więcej rywalek, i jest on, poza niechęcią do treningu siłowego oraz analfabetą trenerskim przy boku, jej największym problemem.
Niepewność własnej, sportowej wartości może także oznaczać, że nawet duży - o dziesięć czy o kilkanaście pozycji, spadek w rankingu zupełnie jej nie wzruszy. Więcej, przyniesie ulgę, bo wreszcie skończą się te męczące pytania, kiedy wygra Wielkiego Szlema lub zostanie jedynką.
Jedyne, co potrafi coraz lepiej, to ćwiczenia w demonstrowaniu obojętności wobec swojego przygotowania i wyników sportowych. Po ewidentnej kompromitacji w meczu z Mattek-Sands oświadczyła, że "jest spokojna o swoją formę", a ból barku jej trochę dokucza, ale ma "dobre środki przeciwbólowe" (nawiasem - "Vicodin" przepisany przez dr. Housea?)
Można by na to machnąć ręką, powiedzieć - no cóż, nic nowego, sama tak wybrała, jej sprawa - gdyby nie jeden drobiazg.
Otóż wydaje się, choć w wypadku Radwańskich należy zawsze zachować najdalej idącą ostrożność, że jej młodsza siostra ma tego dosyć, chce czegoś innego, jakiejś zmiany.
Poddała się operacji dokuczającego jej od lat, podobnie jak Agnieszce - barku (przeciążeniowe zmiany zwyrodnieniowe), chodzą słuchy, że zmieniła trenera na zawodowca. A ponieważ one są nierozłączne, powstaje pytanie - czy będą w stanie funkcjonować w coraz bardziej odległych od siebie światach?
A jeśli będą kłopoty z ich pogodzeniem, kto kogo przekona?
Czy mamy oczekiwać, że wszystko wróci do "normy" i Starsza sprowadzi w końcu Młodą do pionu?
Czy może zachować resztki optymizmu i liczyć, że - jak wiele na to wskazuje - wybijająca się na samodzielność i dobijająca o rozsądek Ulka oświeci w końcu swoim przykładem Agnieszkę?
Bo w to, że utrzyma się dłużej układ, w którym będą razem mieszkać w Krakowie, razem jeździć w trasę turniejową, i w czasie tego wspólnego, sportowego wojażowania na przykład jedna będzie szła na trening, a druga na rauty, lub że podczas wspólnego treningu ten Czech będzie odwalał za Wiktorowskiego robotę, nie bardzo chce mi się wierzyć.
Inne tematy w dziale Polityka