Oczywiście, nie kiedyś, przy jakiejś okazji, ale teraz, za dwa dni w ćwierćfinale Australian Open?
Na pierwszy, drugi i trzeci rzut oka - nie ma na to żadnych szans.
No dobra, to teraz zamknijmy oczy i spróbujmy sobie coś wyobrazić. Od wyobrażania sobie celu i wiary w to, że można go osiągnąć wszystko się przecież zaczyna.
Podstawowym założeniem, warunkującym to, że nasze rozważania będą się co prawda ocierały o fantastykę, ale w jakimś tam stopniu naukową, jest jednak pozytywna odpowiedź na pytanie - czy Agnieszce zostało coś jeszcze w akumulatorach? Czy jej taka, a nie inna gra w dotychczasowych czterech meczach w Melbourne wynikała wyłącznie z tego, że inaczej grać nie mogła i nie może, czy też choćby w części z tego, że się oszczędzała?
Oczywiście, dla dalszych rozważań przyjmujemy wersję najbardziej optymistyczną. To bardzo ważne, bo moim zdaniem jedynym wyzwaniem, jakie w obecnej formie Agnieszka może rzucić Azarence, jest rywalizacja na poziomie boiskowego cwaniactwa i wydolności. Radwańska ma dużo tenisowego sprytu i jest wydolnościowym fenomenem, i między innymi dzięki temu właśnie jest tak wysoko w rankingu.
Natomiast rzut oka na obecne gabaryty Azarenki mówi nam, kto w takiej akurat rywalizacji miałby większe szanse. Jak jednak do takiego poziomu tę konfrontację sprowadzić? Bagatela, trzeba tu jedynie takiej kombinacji cwaniactwa, techniki, zimnej krwi i cierpliwości, którymi dałoby się obdzielić kilkanaście jej koleżanek z pierwszej trzydziestki.
No ale kto mówił, że będzie łatwo?
Agnieszka musi jak najszybciej zmęczyć Azarenke, sama tracąc przy tym jak najmniej siły. Jeśli będzie trzeba, świadomie poświęcając w tym celu cały pierwszy set. Niech Azarenka jak najwięcej biega, i to głównie do przodu i do tyłu z jak największą ilością skłonów i nagłych zwrotów. Czyli wszystkiego, co najbardziej męczy wysokie, masywne zawodniczki.
Skróty, loby nieważne czy zawsze skuteczne, ale zmuszające do biegania, slajsy zmuszające do skłonów, piłki do narożników czy wzdłuż linii. Niekoniecznie winnery, ale czasem nawet świadomie grane wolniej, aby Białorusinka chciała i widziała interes w tym, aby do nich biec.
Broń Boże żadnych płaskich, szybkich wymian, i takich piłek, przy których Azarence wystarczą jeden, dwa kroki do zajęcia odpowiedniej pozycji do uderzenia. Nawet kosztem posłania tak łatwej piłki, ze ona bez problemu do niej dobiegnie. Byleby biegała.
Przy czym tu nie chodzi o to, żeby maksymalnie ryzykować, no chyba że nagle się okaże, że ten set można wygrać, ale żeby na tyle, na ile się da, zrealizować pewien plan.
Natomiast Agnieszka powinna, grając na maksymalnym luzie, oszczędzać siły i odpuścić sobie szaleńcze sprinty do piłek, które nie rokują więcej, niż 75% szans na to, aby je skutecznie odegrać.
Dopiero w drugim secie, jeśli pierwszy przyniesie porażkę, powinna zacząć się prawdziwa rywalizacja, mająca pokazać, kto zachował więcej siły do gry, a nie tylko do walenia w piłkę, walka do upadłego. Maksymalne ryzyko przy uderzeniach i rzucenie na szalę wszystkich sił, jakie jeszcze zostaną.
Wiem, wiem, łatwo tak sobie pisać, ale moim zdaniem sportowcy to też ludzie, mogą się mylić, gadać a nawet robić głupstwa. Jednej rzeczy natomiast robić nie powinni - przegrywać meczów w szatni i lekceważyć kibiców.
Jeśli Agnieszka spróbuje podjąć z Azarenką rywalizację i będzie "gryzła kort" do ostatniej piłki w meczu, to niezależnie od jego końcowego rezultatu, niezależnie od takiej czy innej mojej oceny jej decyzji sportowych, czy szkoleniowych - czapki z głów i pełen szacunek.
Bo taka postawa budzi nadzieję, której od dwóch lat właśnie w jej spotkaniach z Białorusinką trudno było znaleźć.
Inne tematy w dziale Polityka