Karolina Nowicka Karolina Nowicka
401
BLOG

Czy ten świat da się jeszcze uratować?

Karolina Nowicka Karolina Nowicka Rozmaitości Obserwuj notkę 44


Przedzierając się przez setki nawoływań o ograniczenie naszego śladu węglowego i poważne podejście do problemów, z jakimi boryka się w antropocenie matka Ziemia, nie sposób nie popaść w prawdziwe czarnowidztwo. Wydawałoby się, że cywilizacja, którą stworzyliśmy, zmierza ku totalnej zagładzie fauny i flory, opętana żądzą utrzymania wygodnego życia za stosunkowo niewielką – na razie – cenę. Nie obchodzi nas niewolnicza praca półdarmowej siły roboczej w Azji, dlaczegóż więc mielibyśmy się przejmować rabunkową gospodarką leśną czy wymieraniem nosorożców, prawda?

Do zobojętnienia części społeczeństwa dochodzi problem wyboru właściwej drogi ratowania środowiska. Wydawałoby się, że np. rolnictwo ekologiczne jest wyjściem, jednak i ono ma swoje wady: 

Żywność produkowana ekologicznie jest smaczniejsza, a zwierzęta są hodowane w sposób bardziej humanitarny. Jednak, jeśli chodzi o klimat, to wybór produktu z napisem EKO jest znacznie gorszą alternatywą.

Mnie osobiście bardziej martwi wycinanie lasów pod uprawę paszy dla bydła niż globalne ocieplenie. Za jedyne sensowne rozwiązanie uważam powrót do małych gospodarstw wiejskich, co jednak wiązałoby się z koniecznością drastycznego ograniczenia spożycia mięsa. Pomysł ten budzi w niektórych sporą niechęć, być może przez skojarzenie z czasami PRLu, kiedy to zwierzęce zwłoki przerobione na wędliny i kiełbasy były nie codziennością, a rarytasem, chyba, że się weszło w bliższą zażyłość z rolnikiem. Nie uciekniemy jednak przed faktem, że przemysłowa hodowla zwierząt stanowi poważne zagrożenie dla środowiska. Ciekawostka: prym wśród szkodników środowiska wiodą poczciwe krówki:

Hodowla bydła mięsnego obciąża środowisko 10 razy bardziej niż hodowla innych zwierząt gospodarskich. Do wytworzenia kilograma mięsa wołowego potrzeba 28 razy większej powierzchni i 11 razy więcej wody niż do produkcji drobiu, mięsa wieprzowego – wynika z badań zespołu prof. Gidona Eshela z Bard College w Nowym Jorku.

Dodajmy do tego, że produkcja mięsa to obłąkańcze zużycie zasobów i energii: 

Jeden stek wołowy, ważący ok. 170 g, wymaga 16 razy więcej energii z paliw kopalnych niż jeden posiłek wegański, zawierający trzy rodzaje warzyw i ryż. A uzyskanie jednego kilograma wołowiny odpowiada przejechaniu 250 kilometrów i paleniu się żarówki 100-watowej przez 20 dni bez przerwy. Badania przeprowadzone w Indiach wykazały, że wyprodukowanie 1 kg wołowiny wymaga 7 kg ziarna na żywność, która mogłaby być bezpośrednio spożyta przez ludzi. Co ciekawe, w wyniku produkcji wołowiny otrzymano mniej niż jedną trzecią ilości białka, którego dostarczyłaby żywność roślinna. Około 40% światowych zasobów zboża przeznacza się dla inwentarza żywego, a 85% światowych zasobów bogatej w białko soi służy do wykarmienia bydła i innych zwierząt.

Weźmy też pod uwagę absurdalnie wysokie zużycie wody, której, co prawda, obecnie nam nie brakuje, jednak jej zasoby (mówimy o wodzie nadającej się do spożycia) nie są przecież nieskończone.

Chociaż nie myślimy o wodzie, kiedy odwiedzamy sklep, ten cenny zasób jest kluczowym składnikiem większości produktów spożywczych w naszych koszach zakupowych. Na przykład, okazuje się, że filiżanka porannej kawy generuje zużycie 140 litrów wody. Tyle jej pochłaniają uprawy, przetwarzanie i transport, a w zamian dostajemy ilości ziaren wystarczającą na zaledwie jedną filiżankę (według Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa).

Reasumując: niedługo możemy się znaleźć w czarnej dupie. Pierwszy świat będzie się bronił najdłużej, zsyłając swoje śmieci do trzeciego świata, kupując mięso wyprodukowane na cudzej glebie, wysysając energię z produkującej tanie, nietrwałe rzeczy biedoty. Ale i tę spasioną, przyzwyczajoną do szalonego dobrobytu cywilizację dopadnie jeśli nie globalne ocieplenie, to stanięcie oko w oko z wyniszczoną naturą, zasmrodzonym powietrzem i szybującymi w górę cenami paliwa. Niestety, obawiam się, że i wtedy mieszkańcy uprzywilejowanej części globu nie zechcą wziąć odpowiedzialności za swój chory styl życia. Przypuszczam nawet, że do końca będą się starali udawać, że wszystko jest OK. Po prostu się przyzwyczają, tak jak przyzwyczailiśmy się do napompowanej chemią żywności, smogu, ginących gatunków, zalegających lasy śmieci, przeznaczania kolejnych zielonych terenów pod zabudowę i wielu, wielu innych rzeczy, które powinny w nas wywoływać poczucie buntu i złości.

Dzikie terytoria są przedmiotem analogicznego kryzysu wielkiego wymierania, jaki dotyczy gatunków. Podobnie jak wymarcie gatunków, degradacja dzikiej przyrody jest procesem praktycznie nieodwracalnym. Badania pokazują, że najbardziej destrukcyjne jest zapoczątkowanie działań przemysłowych na dzikich obszarach. Zaś po naruszeniu pierwotnej równowagi, przywrócenie ekosystemu do wyjściowego stanu jest praktycznie niemożliwe.

Nie popieram, rzecz jasna, wariatów nawołujących do popełnienia zbiorowego samobójstwa, gdyż wierzę w to, iż człowiek jest częścią globalnego ekosystemu; możemy i powinniśmy eksploatować Ziemię z umiarem. Niestety, zauważyłam, iż wiele osób trywializuje czy wręcz wyśmiewa problemy, z jakimi boryka się środowisko naturalne, zrównując każdego, kto proponuje zmiany, z mniej lub bardziej groźnymi ekofanatykami. Prawdopodobnie w niektórych przypadkach kpiarze mają rację, jednak regułą powinna być troska o przyrodę, a nie drwiny z tych, którym jej dobro leży na sercu. To, czy następne pokolenia będą mogły jeszcze pójść do prawdziwego lasu, a nie tylko parku, czy będą miały okazję wykąpać się w dziko płynącej rzece, a nie zabetonowanym zalewie, czy będą mogły oddychać bez masek gazowych, jest milion razy ważniejsze niż walka o polskość, o dwie płcie, tradycyjny model rodziny czy nawet Polskę wolną od Kaczyńskiego. Chciałabym, żeby moje wnuki przyszły na świat w momencie, kiedy będą po nim jeszcze chodziły tygrysy (nie tylko w zoo), plastik nie zabagni całych oceanów, a lasy amazońskie nie będą wspomnieniem. Czy wy nie chcielibyście tego samego?

Niestety, naiwnością jest przekonanie, że indywidualna inicjatywa jest remedium na opisane wyżej problemy. Mniejsze spożycie mięsa, segregacja śmieci, rezygnacja z jednorazówek, rozsądne gospodarowanie wodą czy energią – to wszystko pomaga i należy wychowywać, ba! tresować ludzi, żeby takie zachowania weszły im w krew. Tak jak powinno wejść w krew zabranie śmiecia z lasu (nie mówię o porzuconych worach) czy powstrzymanie się od zerwania chronionej rośliny. Jednak bez konkretnych ustaw się nie obejdzie. Drakońskie kary za śmiecenie, zatruwanie, marnotrawstwo (nie jakieś tam 10 gr za kilogram wyrzuconej żywności), ścisła ochrona lasów deszczowych, kara wieloletniego więzienia za kłusownictwo, likwidacja zakładów nie stosujących się do przepisów o ochronie środowiska, ustawowe przejście na materiały biodegradowalne... Brzmi nierealnie? A jakie inne wyjście? To zaledwie początek. Sama edukacja, niestety, nie wystarczy, żeby ludzie dobrowolnie zrezygnowali z wygodnych, lecz szkodliwych dla przyrody zachowań. A już na pewno nie zrezygnują z nich zarabiające na konsumpcjonistycznym stylu życia korporacje.



Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości