Tę opowieść obiecałem kilku blogerom w komentarzach do mojego tekstu o więzieniach dla kotów. Teraz wreszcie spełniam swoje przyrzeczenie.
Działo się to dawno, dawno temu, za siedmioma górami... nie, wcale nie tak daleko, bo w Warszawie na Gocławku. Byłem wówczas żonaty i wspólnie z małżonką wynajmowaliśmy mieszkanie w wieżowcu, ale na parterze. Pewnego wieczoru razem wracaliśmy do domu i na naszej wycieraczce zastaliśmy niedużego kotka w wieku młodzieńczym. Patrzył na nas smutno pięknymi, żółtymi oczami kontrastującymi z jego całkowicie czarnym futerkiem. Miał złamany ogonek w dwóch miejscach – nie wiadomo, pozostałość po ciężkim porodzie, czy po jakichś zawirowaniach jego krótkiego kociego życia – ale mimo to był naprawdę śliczny!
Kiedy otworzyliśmy drzwi, wbiegł do mieszkania i natychmiast zlokalizował kanapę. Od razu na nią wskoczył i wygodnie się ułożył. W ten sposób dał do zrozumienia, że będzie z nami mieszkać. Tak więc, to nie my wybraliśmy sobie kotka, ale on nas. My tylko zaakceptowaliśmy ten fakt.
Kotek szybko stał się pełnoprawnym członkiem rodziny. Nie wymyśliliśmy dla niego żadnego wyrafinowanego imienia; nazywaliśmy go po prostu Kocio. Bardzo szybko wyrósł na dorosłego przedstawiciela swego gatunku, choć jego rozmiary, jak na osobnika płci męskiej, były raczej niewielkie.
W owym czasie i moja żona, i ja przebywaliśmy dużo poza domem. Pod naszą nieobecność nie chcieliśmy zamykać Kocia w mieszkaniu, gdyż dla niego, przyzwyczajonego już do swobodnego życia, takie uwięzienie byłoby nie do zniesienia. Gdy wychodziliśmy, wystawialiśmy go po prostu na balkon, a on sobie gdzieś szedł. Przypominam, mieszkaliśmy na parterze! Gdy wracaliśmy, a Kocio nas zauważył, podbiegał do nas, zadzierał swój złamany ogonek i prowadził dumnie do mieszkania. Jeżeli poszedł gdzieś dalej, to zwykle po kwadransie, a najdalej półgodzinie od zapalenia przez nas światła, słyszeliśmy jego miauczenie na balkonie. Kiedy chciał od nas wyjść, siadał przy drzwiach balkonowych. Jeżeli nikt tego od razu nie zauważył, dawał znać cichym miauczeniem.
Czasami, choć rzadko, przepadał na dłużej. Raz nie było go całe dwa tygodnie. Myśleliśmy już, że coś mu się stało... Ale wrócił! Najwyraźniej miał do załatwienia gdzieś daleko masę kocich spraw...
My też mogliśmy wyjeżdżać na wakacje. Po naszych powrotach Kocio zjawiał się błyskawicznie na balkonie i po wpuszczeniu go do mieszkania biegł natychmiast do kuchni, gdzie stała miska z przygotowanym dla niego jedzeniem.
Właśnie – jedzenie. Kocio był bardzo wybredny i nie zawsze jadł to, co mu oferowaliśmy. Pamiętam jak raz spojrzał na przygotowane przez nas wiktuały, odwrócił się z niesmakiem, podszedł do drzwi balkonowych i dał do zrozumienia, że ma zamiar wyjść. Nie minął kwadrans, jak usłyszeliśmy szamotaninę na balkonie. To Kocio obrabiał jakieś ptaszysko... Najwyraźniej chciał nam pokazać, że na tych ludzi to nie ma co liczyć! Trzeba kotu radzić sobie samemu...
Rzecz jasna nie kazaliśmy wykastrować Kocia. Nie pozwoliłbym na to. Czułem z Kociem męską solidarność i wyobrażałem sobie, jaki ja byłbym nieszczęśliwy, gdyby ktoś mnie zrobił coś tak okropnego! Kocio wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiał na zewnątrz i nic a nic nie śmierdział.
Czasem męska natura Kocia wpędzała go w spore kłopoty. W marcu i w innych okresach kocich zalotów rzadko przebywał w mieszkaniu, do którego wpadał tylko się wyspać i coś zjeść. Kiedyś w nocy usłyszeliśmy bardzo bolesne pojękiwanie. Na balkonie siedział mocno poraniony Kocio. Brakowało mu fragmentu futerka na tylnej części ciała. Najwyraźniej stoczył krwawą bitwę o jakąś kocią piękność. Przez tydzień jeździliśmy z nim do weterynarzana na zastrzyki i smarowanie leczniczą maścią. Kocio znosił zabiegi bardzo dzielnie. O wiele gorzej samą jazdę samochodem. Ruszające się domy były tak przerażające, że chował głowę w siedzenie...
Na szczęście po tym wydarzeniu futerko szybko odrosło, choć Kocio kulał później trochę na tylną nóżkę. Co ciekawe, kontuzja ta zupełnie nie przeszkadzała mu w bieganiu i nadal potrafił poruszać się bardzo szybko.
Żeby Kocio miał wygodnie, kiedy nie było nas w domu, moja żona zrobiła mu na balkonie budkę z kartonowego pudła oklejonego kolorowym papierem. Stanowiła ona sporą atrakcję na naszym osiedlu. Kiedyś w sklepie usłyszałem, jak małe dziecko zwraca się do ojca: „Tata, chodźmy zobaczyć, czy w pudełku na balkonie jest kotek!”
Kocio kochał nas chyba tak samo, jak my jego. Sypiał między nami na środku kołdry, przez co nasze kończyny musiały wystawać na zewnątrz. Przynosił nam prezenty w postaci żywych myszy. Kiedyś, będąc sam w domu, zrobiłem sobie kąpiel. Muszę się przyznać, że lubię wylegiwać się w wannie i czytać w niej książki. Kiedy byłem już w wodzie, Kocio stanął na brzegu wanny i zaczął trącać mnie łapką. Myślałem, że chce wyjść za potrzebą, więc ociekając wodą wyszedłem z kąpieli i otworzyłem drzwi balkonowe. Ale Kocio nie wychodził. Wróciłem więc do wanny, ale sytuacja się powtórzyła. I jeszcze raz. Wtedy zrozumiałem: Kocio, jak to koty, uważał że woda jest okropna i chciał mnie wyciągnąć z wanny, żeby oszczędzić mi tych tortur!
Niestety, po jakimś czasie oboje z żoną zdecydowaliśmy się na dłuższy wyjazd zagranicę, co oznaczało konieczność opuszczenia mieszkania. Żaden z naszych znajomych nie był w stanie zapewnić Kociowi warunków, do jakich był przyzwyczajony. Uwięzienie go w bloku byłoby dla niego z pewnością straszne. Nie wiedzieliśmy też, kto będzie po nas mieszkać w zwalnianym mieszkaniu. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to zostawić na stole kartkę dla przyszłych lokatorów z informacją następującej treści: „Do mieszkania przychodzi zaprzyjaźniony kotek. Bardzo prosimy o zaopiekowanie się nim”. Mam nadzieję, że prośba ta odniosła skutek...
Nadszedł dzień (a właściwie noc) naszego wyjazdu. Gdy przyjechał mój Tata, żeby zabrać nas na lotnisko, Kocio akurat przebywał gdzieś w terenie. Myślałem, że tak jest nawet lepiej, bo dzięki temu odpadało smutne pożegnanie. Kiedy jednak zamknęliśmy drzwi na klucz i wynosiliśmy ostatnie walizki do auta, Kocio się pojawił. Zadarł swój złamany ogonek do góry i, jak to miał w zwyczaju, chciał nas zaprowadzić do mieszkania... Przyznaję, że nie wytrzymałem wtedy i z oczu pociekły mi łzy.
Co się z nim działo potem, nie wiem. Jego dusza z pewnością przebywa teraz w kocim niebie, bo było to naprawdę dobre kocisko. Mam nadzieję, że wybaczyła nam, iż tak niecnie go porzuciliśmy...
Po wielu latach jakieś sprawy zaniosły mnie znowu na Gocławek. Przechodząc koło mojego dawnego mieszkania zobaczyłem na balkonie małego, czarnego kotka, który z ciekawością obserwował otaczający go świat...
PS. Apeluję do wszystkich miłośników kotów, by nie byli nadopiekuńczy i dawali swoim zwierzakom jak największą swobodę, oczywiście jeśli istnieje taka możliwość. Zamknięcie kociaka na całe życie w mieszkaniu jest dla niego uwięzieniem.
Sześć praw kierdela o dyskusjach w internecie: 1. Gdy rozum śpi, budzą się wyzwiska. 2. Trollem się nie jest; trollem się bywa. 3. Im mniej argumentów na poparcie jakiejś tezy, tym bardziej jest ona „oczywista”. 4. Obiektywny tekst to taki, którego wymowa jest zgodna z własnymi poglądami. 5. Dyskusja jest tym bardziej zawzięta, im mniej istotny jest jej temat. 6. Trzecie prawo dynamiki Newtona w ujęciu internetowym: każdy sensowny tekst wywołuje bezsensowny krytycyzm, a stopień bezsensowności krytyki jest równy stopniowi sensowności tekstu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości