Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski
325
BLOG

Burdel w przestrzeni

Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski Gospodarka Obserwuj notkę 1

Niedawno pisałem o tym, jak prowadzenie obserwacji terenowych pozwala na dostrzeżenie mankamentów w jakie obfituje polska ojczyzna. Wówczas pisałem o narodowym chyba umiłowaniu do śmiecenia we wszystkich możliwych miejscach. Tym razem chcę zwrócić uwagę na problem chaosu przestrzennego polskich miast i miasteczek.

 
Tak jak samorządy poradziły sobie generalnie z gospodarką wodno-ściekową (wiele inwestycji zrobionych, wiele realizowanych), tak jednocześnie te same samorządy nie poradziły sobie – ba, wielokrotnie pomogły wręcz! – z zaśmiecaniem przestrzeni publicznej. Nie myślę w tej chwili o problemie lokalizowania w niej arcymaszkar, o których całkiem niedawno pisała „Polityka”, bo są to przypadki punktowe, choć i one irytują i psują przestrzeń, ale o chaos w planowaniu przestrzennym.
 
To co widać przejeżdżając przez Polskę, dowodzi, że mamy do czynienia z brakiem planowania przestrzennego w prawdziwym tego słowa znaczeniu, albo złym planowaniem przestrzennym, albo po prostu ze strasznie złą wolą władz samorządowych podlaną nieczystymi (by nie rzec, korupcyjnymi) zachowaniami. Nie mnie rozstrzygać, jakie intencje i postawy zaważyły na koszmarkach przestrzennych w rodzaju gigantycznych mrówkowców Gołębiewskiego w Mikołajkach i Karpaczu (widać je dosłownie ze wszystkich możliwych miejsc). Nie bardzo wiem jak powstawały te inwestycje, o których było głośno w całej Polsce, bo były przedmiotem gwałtownych protestów społecznych, organizacji przyrodniczych i związków urbanistycznych.
 
Ale nie tylko Gołębiewskim – przepraszam za słowo – burdel przestrzenny jest znaczony. Co miasto i miasteczko, wieś, osada, to nowe przykłady nadające się do nieistniejącej jeszcze „Wielkiej Księgi Złych Praktyk Planowania Przestrzennego”. Jak to jest, że w zachowanych historycznie obszarach tradycyjnego budownictwa powstają wysokościowce lub zwykłe bloki deweloperskie zakłócające charakter miejsca, iluś-tam-setletni układ urbanistyczny, niszczące krajobraz i naruszające zwykły ludzki smak?
 
Bardzo łatwo rozróżnić charakterystyczne, tradycyjnie rozwijające się miejscowości w układzie miast z rynkiem lub „ulicówek” – miejscowości tworzonych przy głównych szlakach komunikacyjnych, od obszarów zabudowywanych współcześnie. Nie ma teraz żadnej myśli przewodniej w zabudowywaniu przestrzeni. Mamy do czynienia w wielu miejscach z przypadkami wielkich gabarytowo budynków zakłócających delikatny charakter miast albo powtarzalne jak ksero zabudowania szeregowców, zakłócające nie tylko pewną – zauważalną – myśl historyczną rozwoju tych miast, ale i propozycje okolicznych budowli.
 
Świadomie nie wspominam w tej chwili o kłopotach związanych z układami komunikacyjnymi, jakie tworzą megakompleksy deweloperskie – bo to inny problem; nie chodzi mi w tej chwili o problem grodzenia osiedli od reszty miast – bo to też inne zagadnienie. Chodzi o to, że coraz częściej zdarza się napotkać pojedynczy budynek lub kompleks budowlany, które naruszają harmonię miejsc, w których powstają. Oczywiście deweloperzy kuszą potencjalnych klientów ofertą domku z widokiem na rezerwat, na rzekę lub przepiękne jezioro – w ogóle nie przejmując się tym, że lokalizowanie inwestycji w takich miejscach całkowicie i bezpowrotnie je dewastuje.
 
Taką samą winę ponoszą chciwi deweloperzy, jak i władze samorządowe, choć to od tych drugich powinniśmy wymagać większej staranności w planowaniu przestrzeni naszych gmin.
 
Dlaczego tym wszystkim tak mocno się emocjonuję? Bo widzę ogrom bezmyślności i bezczelności tych, którzy tę przestrzeń zawłaszczają i bezradności tych, którzy na problem planowania przestrzennego próbują spojrzeć bardziej racjonalnie. W sukurs bezmyślności bezcelności inwestorów (czy oni w ogóle na takie miano zasługują?) idzie polskie prawodawstwo z możliwością jego (zbyt) szerokiej interpretacji. Osławiona „zasada dobrego sąsiedztwa” jest w rzeczywistości „zasadą złego sąsiedztwa”, bo jest instrumentem degradującym polską przestrzeń. Podam przykład: gdy w dzielnicy z niską historyczną zabudową w sąsiedztwie dużego parku miejskiego powstaje wysoki apartamentowiec, to wiemy, że deweloper nie powoływał się na zabytkowe kamienice, o parku nie wspomnę, ale na wybudowany w latach PRL-u jeden (!) hotel. I to on stanowił dla niego punkt odniesienia do zastosowania „zasady dobrego sąsiedztwa”. A miejscy urzędnicy, powołując się na to niedobre prawo, nie będą mieli siły (może i ochoty) zablokować absurdalnych projektów architektonicznych. Tak się dzieje w dużych miastach, tak się dzieje w miastach powiatowych, tak się dzieje na obrzeżach miast, miasteczek i wsi.
 
Nie pamiętam już kto użył pewnego celnego określenia, ale miał całkowitą rację. Cytuję z pamięci: jeśli ktoś zniszczy jedną ulicę w mieście, to trudno, ale jeśli ktoś dewastuje krajobraz, to jest to niewybaczalne i woła o pomstę od nieba.
 
Tylko kto od tego nieba ma się tej sprawiedliwości domagać?!
 
 
 
 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Gospodarka