Jeden z moich serdecznych znajomych, gdy ujrzał w moich rękach prawie tysiącstronicową opowieść o Nowym Jorku, poprosił o czterdziestostronicową recenzję, uznając, że mu to w zupełności wystarczy.
„Nowy Jork” Edwarda Rutherfurda ma w rzeczywistości stron 980 i rzeczywiście jest dziełem imponującym, nie tylko z tego powodu. To książka, która opisuje setki lat miasta, które rodziło się i tworzyło wraz z kolejnymi falami imigrantów przybywających do Ameryki lata temu. Nowy Jork wyłaniający się z kart książki to miasto wielkich wzlotów i wielkich upadków, przez które przechodziły gwałtowne wichry historii. Wraz z historią Nowego Jorku książka opowiada o równie gwałtownych losach rodzin Masterów, Van Dycków, Kellerów, O’Donellów i wielu, wielu innych.
Niewątpliwym walorem książki jest wpisanie powieści w ramy historii miasta, albo – jak kto woli – wpisanie historii miasta w formułę powieści – oba światy przewijają się i wspaniale uzupełniają i wzbogacają. To historia nie tylko opisywanych rodzin, osób fikcyjnych i postaci historycznych, nie tylko miasta będącego historycznie w rękach Holendrów, Anglików, Francuzów, Amerykanów; to nie tylko kawał historii Stanów Zjednoczonych – wszak Wschodnie Wybrzeże jest zalążkiem amerykańskiego państwa – ale także cząstka historii świata. Na historii Nowego Jorku odbijały się wszelkie światowe konflikty, ustalenia i decyzje, które zapadały na dalekich królewskich dworach.
Była to nie tylko historia polityki i wojen, ale i historia myśli, mód, obyczajów, zwyczajów i zmian w kulturach poszczególnych nacji – wszystkie one stanowią dziś o wielkości Nowego Jorku. I wszystko to zostało wplecione w karty tej niezwykłej powieści. Historia miasta, jak wspomniałem, jest opisywana przez pryzmat losów opisywanych rodzin – historia znacząca, wspaniała, ale i jednocześnie tragiczna i obfitująca w nieszczęścia.
Przez „Nowy Jork” przewijają się bunty i powstania, walki i wojny, rasizm, nietolerancja, nienawiść i zawiść, antysemityzm, ale jednocześnie i miłość, i wielkie i wspaniałe odruchy serca, serdeczność, przyjaźń, lojalność, idee napędzające ludzkość do rozwoju. W „Nowym Jorku” słychać strzały muszkietów i karabinów, odgłosy wojen francusko-angielskich, angielsko-amerykańskich, ale czuć żar wielkich pożarów miasta, cienie wznoszonych wieżowców i widać ogrom przebudowywanych dzielnic.
Wydawałoby się, że zamysł połączenia losów kilku rodzin z dynamiczną historią miasta jest karkołomny, że któryś z tych wątków wypadnie nienaturalnie, zabrzmi fałszywie, sztucznie. Nie znam innych książek Rutherfurda, ale to, co zrobił w „Nowym Jorku” zasługuje na najwyższe uznanie. Powieść wciąga od pierwszych stron i stres związany ze zmierzeniem się z potężną księgą szybko mija.
Czytelnik poddaje się leniwemu spływowi canoe na pierwszych stronach książki i wciąga się w treść coraz bardziej. Z czasem biegnie ulicami Nowego Jorku z ludźmi buntującymi się wobec władzy królewskiej, stoi przerażony widokiem spadających ludzi z World Trade Center, zamyśla się nad sporami politycznymi członków poszczególnych rodzin i zastanawia się jak on zareagowałby w tamtych czasach i wobec takich wyzwań.
Mimo 980 stron książka nie nudzi ani stronę, w żadnym momencie nie pojawia się pokusa przerzucenia kilku stron bliżej końca – każda prezentowana historia wciąga bardzo mocno.
Historia Nowego Jorku to wielkie znaczące postaci historyczne, ale to rzesze anonimowych z europejskiego punktu widzenia fabrykantów, myśliwych, kupców, urzędników, pisarzy, żołnierzy i myślicieli. Wszytko to zostało ujęte pięknym językiem Edwarda Rutherfurda, który nie zniża lotu ani przez chwilę. Mój zachwyt nad tą książka to też zapewne zasługa Elżbiety Smoleńskiej, która tę książkę przetłumaczyła zachowując jej przepiękny obraz.
W „Nowym Jorku” pojawia się od samego początku motyw indiańskiego wampumu, choć absolutnie nie dominuje w powieści. Jego „obecność” przejawia się dyskretnie, ale wspaniale łączy losy bohaterów opowieści. Nie jest to jednak opowieść o Indianach, choć są obecni na kartach książki jako dumni władcy krainy przed przybyciem Europejczyków, ale i Mohawkowie, legendarni budowniczy XX-wiecznych wysokościowców w mieście.
W swoich literackich wędrówkach po Ameryce zazwyczaj dość konsekwentnie omijałem Wschodnie Wybrzeże, jak i sam Nowy Jork. Znacznie lepiej czułem się na Równinach, w Pasie Kukurydzy, na Środkowych Zachodzie, czy lasach Kanady. I nie pamiętam co dokładnie skłoniło mnie do sięgnięcia po „Nowy Jork”. Może to było kilka stron przejrzanych na dworcu kolejowym w Warszawie, a może jakaś miła recenzja lub zapowiedź. Nie pamiętam, ale w żadnej mierze nie żałuję tego, że zdecydowałem się przemierzać rzeki, mokradła, ulice Nowego Amsterdamu, który z czasem stał się Nowym Jorkiem – od 1664 r. po atak na wieże WTC w 2001 r.
Czytanie „Nowego Jorku” zajęło mi miesiąc, wpadałem w czytelniczy ciąg, który codziennie kończył się o 2. – 3. w nocy. Czym bliżej końca książki byłem, tym bardziej żałowałem, że opowieść ta nie ma dwóch lub więcej tysięcy stron albo kilku tomów.
Teraz, po książce Rutherfurda, nabrałem ochoty, by naocznie przyjrzeć się angielskim, holenderskim, ale i indiańskim śladom Nowego Jorku. Rutherfurd wzbudził we mnie ciepłe uczucie do miasta, które w swoich planach – bo mam nadzieję, że kiedyś do Ameryki zawitam – dość konsekwentnie pomijałem. Teraz wiem, że muszę wziąć i tę opcję pod uwagę.
Na kartach „Nowego Jorku” odbija się duch „wielkiej Ameryki”, widać przywiązanie bohaterów do „swojego miasta” niezależnie od narodowości, przebija duma z historii kraju, który wielkość Nowego Jorku wzmocnił.
Drogi Marku, że odwołam się do przyjaciela wspomnianego na początku, nie tylko nie napiszę czterdziestostronicowej recenzji, ale będę próbował Cię zachęcić do przeczytania książki w całości.
Edward Rutherfurd
Nowy Jork. Powieść
Wydawnictwo Czarna Owca, 2015
Inne tematy w dziale Kultura