Ostrożnie z majstrowaniem przy rynku książki. Fot. Krzysztof Mączkowski
Ostrożnie z majstrowaniem przy rynku książki. Fot. Krzysztof Mączkowski
Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski
213
BLOG

Przeczytałem 32 książki w 2017 roku i w związku z tym...

Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

W 2017 r. włączyłem „licznik książkowy”, to znaczy zliczyłem ile książek wówczas przeczytałem. Nie robiłem w związku tym żadnych „wyścigów” na czytanie, nie przyspieszałem specjalnie w czytaniu, zachowałem swój dotychczasowy rytm. Nie wybierałem pod to żadnych cienkich książek (by w założeniu wyszło więcej), a wybierałem te, które akurat mnie zainteresowały. Zrobiłem to ze zwykłej ciekawości i więcej już tego nie powtórzę. Wyszło, że przeczytałem 32 tytuły.


Wśród nich są książki, które rozczarowały (np. „Destylator” Andrzeja Pilipiuka, „Adios muchachos” Daniela Chavarrii) i takie, które zachwyciły (m.in.„Byliśmy głupi” Marcina Króla, „Jankeski fajter” Aury Xilonen, „Serce Wszystkiego Co Istnieje” Toma Clavina i Boba Drury’ego). O kilku z nich będę pisał w swoich artykułach.


Przeczytałem 32 książki i w związku z tym... Nic. Przeczytałem 32 książki i nie znaczy to nic ponad to. Nie wywyższam się z tego powodu nad innymi, nie licytuję, czy „moje” książki są bardziej ambitne od książek czytanych przez innych ludzi.


Choć nie, coś jednak znaczy. Że czytanie, mimo wielu zajęć i obowiązków, traktuję jak coś, na co muszę mieć czas, choćbym i noc zarwał. Że czytanie jest jednak możliwe, mimo wielu innych spraw. Nie rozumiem więc tych wszystkich deklaracji, że ktoś „chętnie by sobie poczytał”, ale nie ma na to czasu. Może warto odważnie spojrzeć sobie odważnie w oczy w lustrze i powiedzieć, że „czytanie nie jest jednak moim żywiołem?”.


Nie oceniam tych, którzy czytają 52 i więcej książek w roku – choć wydaje mi się to coś nierealnego, coś, co zmusza to pobieżnego czytania, ale to tylko moje wyobrażenie – tak jak i nie oceniam tych, którzy czytają 5 lub mniej książek w roku, albo nie czytają wcale. Nad tymi ostatnimi oczywiście boleję, bo wydaje mi się, że tracą przez to coś cennego, coś czego może nie da się przeliczyć na realne pieniądze (poza wydatkami na zakup książki, he he), ale jest wartością nadzwyczajną.


Jeśli mnie coś irytuje, to postawa tych, którzy nie czytają i próbują temu nadać jakiś nadzwyczajny walor albo czytającym „udowodnić”, że tracą czas, zamiast zajmować się czymś innym, czymś lepszym. Ale na pytanie czym, milkną.


Irytuje mnie postawa polityków, którzy ze strachu przed elektoratem nie mówią o przeczytanych książkach, by ów elektorat nie odniósł wrażenia, że polityk się wywyższa. Gdy usłyszałem o tym pierwszy raz, myślałem, że tak jakiś ponury żart. Informacja powzięta w kilku źródłach okazała się ponurą rzeczywistością. Zatem daleko nam do polityki zachodniej, gdzie politycy chwalą się tym co przeczytali i co z tego dla polityki wynika.


Nie wypowiadam się, na ile regulowana cena książki jest remedium na poprawę czytelnictwa w naszym kraju, ale w przeważającej mierze ceny książek nie są jakoś potwornie wysokie. Owszem, są takie, które kosztują 50 zł i więcej, co jest dla wielu sporym wydatkiem (zwłaszcza, gdy kupują dużo książek), ale ceny dużej części książek oscylują na poziomie 35 zł i mniej.


Mam jedynie prośbę do polityków, by zastanowili się z cztery razy nim zaczną majstrować przy rynku książki z Polsce. Nie będę walczył z poglądem, że z czytelnictwem jest źle – każdy ma inną perspektywę – ale nie chciałbym, by przez wasze majstrowanie było z tym jeszcze gorzej… Tyle wam powiem.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura