Od tamtej pory w domu zmieniła się forma i narracja prowadzonych ze mną i przy mnie rozmów – z okrojonej, cenzurowanej z uwagi na mój wiek, na bardziej a z czasem bardzo szczerą, zaś podrzucane mi lektury i wpływ Ojca zdecydowały o moim wyborze bycia Polakiem. Wyborze, bo z tym człowiek absolutnie się nie rodzi.
Ach, dobry Boże, jakie to były piękne czasy…Jakie? No, te dziecięce oczywiście, bo charakteryzowały się bezgranicznym niemal zaufaniem wobec otaczającego świata, z którego docierające informacje i opinie z założenia nie mogły ulegać wątpliwościom, a już krytyce w żadnym wypadku. No bo i jak tu krytykować rodziców czy starszego o owłosienie łonowe i ciężką rękę brata? Albo panią nauczycielkę, która przekonywała do swoich racji, jeśli już nie słowem, to zawsze skutecznie piórnikiem lub drewnianą linijką po łapach. W ogóle to zaliczanie w tamtych czasach obu przedmiotów do gatunku pomocy szkolnych było jakby trochę na wyrost i wbrew ich praktycznemu zastosowaniu, jednak siła przekonywania, a tym samym ich autorytet wyciszał wszelkie wątpliwości. Zresztą skoro pani pytała, czy ,,odmierzyć komuś pięć plaśnięć linijką”, to do czego mogła służyć linijka, jak nie do mierzenia właśnie?
Autorytetami byli też wujkowie i ciocie, przyjaciele rodziców, niektórzy onieśmielająco wiekowi oraz nieodłączne już wtedy telewizja, gazety, radio i książki, choć w przypadku tych czterech ostatnich narodziły się pierwsze zgrzyty. Zgrzyty wśród autorytetów! Bo niby dlaczego słuchany nocą, za ciężkimi zasłonami, niejaki Wiktor Trościanko z Radia Wolna Europa miał rację jakby z automatu, natomiast oglądany bez środków maskujących prezenter dziennika z założenia niejako już nie? A jak się później okazało to Trościanko z własnej i nieprzymuszonej woli współpracował ze służbami PRL, natomiast prezenter niekoniecznie. Albo dlaczego pewien generał w czarnym berecie budził w domu szacunek, a ten drugi - ten, co się podobno kulom nie kłaniał, zwłaszcza w stanie mocno wskazującym – niechęć i pogardę. I czemu każdego roku musiałem zapalać znicz na kobyłkowskim cmentarzu, na grobie polskich żołnierzy poległych w wojnie 1920 roku, choć na płycie nie było gdzie wcisnąć nawet świeczki, a nigdy na grobach żołnierzy radzieckich poległych na polskiej ziemi? I gdy zapytałem o to brata, dostałem ,,blachę” w łeb i dopiero latem starszy zawiózł mnie emzetką na mały, zarośnięty cmentarz ossowski, gdzie opowiedział o Bitwie Warszawskiej i księdzu Skorupce. Od tamtej pory w domu zmieniła się forma i narracja prowadzonych ze mną i przy mnie rozmów – z okrojonej, cenzurowanej z uwagi na mój wiek, na bardziej a z czasem bardzo szczerą, zaś podrzucane mi lektury i wpływ Ojca zdecydowały o moim wyborze bycia Polakiem. Wyborze, bo z tym człowiek absolutnie się nie rodzi. Tak więc początkowo obserwowane zgrzyty wśród autorytetów, tytanów mojego wychowania z tamtego okresu, przyjęły formę otwartego konfliktu, powiedzmy że takiej małej tytanomachii o moją duszę, w której więzy narodowe wzięły górę nad bolszewickim internacjonalizmem, a prawda nad kłamstwem. Jednak czy zawsze prawda?
Miałem dziesięć lat, byłem w czwartej klasie i w okresach zimowych ciągle chorowałem na anginy, co zapewniało mi przymusowe ferie, czasem dwa razy w roku. Ale był to dla mnie dobry czas, bo mogłem czytać, czytać i czytać – od rana do późna w nocy, niekiedy pod kołdrą przy latarce, żeby nie słyszeć lamentów Matki i jej utyskiwania na moją głupotę, niewysypianie się, niszczenie sobie zdrowia, no i w ogóle, przy czym słowo ,,w ogóle” najlepiej odtwarza tamtą - jak mi się wtedy wydawało a dziś myśle o niej z rozrzewnieniem - zrzędzącą atmosferę. I wtedy właśnie dostałem od Ojca ,,Dywizjon 303”, książkę, która na wiele lat utrwaliła we mnie przekonanie o wyższości polskiego pilota nad każdym innym, zwłaszcza niemieckim. Ba, nawet nad Lukiem Skywalkerem i Hanem Solo.
No dobrze, skoro zaliczyłem już klimaty wiary i pierwszych zwątpień wieku chłopięcego to wkroczę wspomnieniem w wiek dorosły i temat lotnictwa właśnie. Otóż dopiero po wyjeździe z PRL dowiedziałem się, że polskie asy: Skalski, Urbanowicz czy Horbaczewski, którzy zestrzelili kolejno 18,5, 17 i 16,5 wrogich samolotów, przy niemieckich mistrzach powietrznej walki mówiąc oględnie nie wypadają najlepiej. Z tych ostatnich, dziś powiedzielibyśmy nazistowskich, aż 103 zaliczyło ponad setkę zestrzałów, z których najlepsi: Hartman, Barkhorn i Rall strącili w kolejności 352, 301 i 275 maszyn. Spośród innych nacji Fin Juutilajnen zaliczył 94 zestrzały, Japończyk Iwamoto – 80, Rosjanin Kożedub – 62, Rumun Cantacuzino – 56, a Amerykanin Bong – 40. Od tamtej pory mina mi trochę zrzedła, gdy rozmawiano o polskich asach przestworzy, ale mawiałem sobie: - No i co z tego, Niemcy wojnę przegrali, więc nie mają się czym szczycić. Hm, no a my? Przecież też przegraliśmy, a szczycimy się małymi, bardzo małymi osiągnięciami, zwłaszcza w przeliczeniu na wkład, sukcesy i straty wroga, w relacji z innymi.
Kolejne zwątpienie naszło mnie przy okazji lotów do Polski i Europy. Od lat nie korzystam z lotniczego transportu, ale kiedyś latałem często. I zawsze, gdy korzystałem z Lufthansy, KLM czy Delty posadzenie samolotu na płycie lotniska odbywało się tak delikatnie, że gdyby człowiek się zamyślił, nie wiedziałby nawet, że jest już na ziemi. Dopiero rzut oka przez okno i wyczuwalne delikatne drżenie kół na betonowym pasie przypominało mu, że już po strachu. Ale nie w polskim samolocie, o nie! Nie wiem jaka to szkoła pilotażu, ale zawsze, podkreślam zawsze polski pilot musiał tak uderzyć podwoziem w płytę, że szkliwo na zderzających się zębach pękało. Jedyną zaletą takiego lądowania był fakt, że pasażer z radością - zaraz po krótkotrwałej, panicznej niemal reakcji na zderzenie się kół z pasem startowym - uświadamiał sobie, że jednak doleciał i teraz już czekają go tylko odebranie bagażu, kontrola i podróż drogowa do miejsca docelowego. Uf!
Jeszcze później był lot wrony… Przepraszam, kapitana Wrony, który całkiem sprawny samolot skierował na cmentarzysko i demontaż. Otóż Wrona, wracając przez Atlantyk do Polski, zauważył, że w samolocie nastąpiła usterka podwozia, które nie zadziała przy lądowaniu. Wsparcie techniczne, o które poprosił lotnisko na Okęciu, nie widząc innego rozwiązaniu powstałego problemu, kazało mu lądować ,,na brzuchu” w Warszawie, gdzie na pasie przygotowano specjalną pianę. Wrona szczęśliwie wylądował, został okrzyknięty bohaterem i dostał o Bronka Komorowskiego order. Sęk tylko w tym, że do Warszawy przybyła ekipa z Boeinga. Do leżącej obok płyty maszyny wszedł amerykański ekspert, usiadł na miejscu kapitana, sięgnął ręką do przełącznika z boku kokpitu, nacisnął i… podwozie zaczęło wysuwać się z samolotu. Ręczny przełącznik zamontowano na wypadek, gdyby automatyczny system nie zadziałał.
Ta informacja tylko raz zagościła w polskich mediach i nie we wszystkich. Później sprawę kompletnie wyciszono, niemniej doskonale pamiętam, co wtedy napisano. A wyciszono pewnie dlatego, że zgodnie z surowymi normami ochrony przyrody wrona na wolności to obrazek pozytywny, a za kratkami klatki - już nie.
Skoro informacji nie zdementowano, tylko ją wymazano, to można podejrzewać, że mieliśmy do czynienia ze skandalicznym przypadkiem ignorancji osób odpowiedzialnych za życie ludzi. Ile to doświadczenie kosztowało, łatwo sprawdzić.
Ponieważ mój dziecięcy świat polskich przewag powietrznych nie do końca został zburzony, złośliwy los zachichotał, zatarł ręce i zafundował katastrofę tym razem samolotu wojskowego. Oto niedawno podobno najlepszy polski pilot samolotu F-16 rozbił maszynę, sam ginąc w trakcie międzynarodowego Air Show w Radomiu. Jeśli okaże się, że wypadek został spowodowany błędem pilota, to kłóci się to z opinią, że był on najlepszy. Jeśli zawiniła maszyna, to jak w czasie konfliktu sprawdzą się nasi mechanicy z obsługi naziemnej, kiedy to czas decydować będzie o jakości przeglądów technicznych – strach pomyśleć. Natomiast jeśli, co sugerowano, zawiniła naziemna kontrola lotów nad lotniskiem, to najwyższy czas na eliminację ludzi przypadkowych, którzy mają decydować o ludzkim życiu.
W każdym razie radziłbym polskim pilotom, że jeśli już muszą zginąć, to honorowo, w czasie konfliktu, w walce o kraj, a nie na jakimś Air Show, który obronności państwa potrzebny jest tak, jak wrzód na d*pie. I jeśli już spragnieni wrażeń ludziska nie mogą bez tego żyć, to stworzyć taki pokaz w oparciu o awionetki, balony, szybowce, motolotnie i spadochroniarzy, a nie sprzęt, którego mamy skandalicznie mało, jest niezwykle drogi i powinien służyć wyłącznie w walce z wrogiem a nie pokazom dla gawiedzi.
No i na koniec sprawa rozbitego domu w Wyrykach. A rzeczy miały się tak. Na początku jak zawsze był chaos – dronowy w tym konkretnym przypadku. Wraże rosyjskie maszyny nadleciały nocą nad uśpione, ciche wsie, pola i łąki Lubelszczyzny. Jednak nie spowodowały strat, bo były nieuzbrojone, a na dodatek lądowały w miejscach niezamieszkałych. Takie szczęście! Ba, przesadne nawet. Dlatego wojsko postanowiło zmienić ten wysoce niekorzystny dla antyputinowskiej propagandy stan rzeczy i zadziałać, wysyłając samoloty. I wtedy właśnie polski F-16 wystrzelił rakietę AIM-120 AMRAAM do nieprzyjacielskiej maszyny zbudowanej z plastiku, sklejki i styropianu. Koszt rosyjskiego drona to podobno 10-20 tys. dolarów, choć przyglądając się konstrukcji wygląda na mocno przesadzony. Ale jeśli nawet tak, jest to mniej więcej tyle samo lub nawet taniej, niż godzina lotu F-16, wyceniana na 76 tys. złotych. Natomiast wystrzelony pocisk AIM-120 kosztuje od 1,2 do ponad 2 mln dolarów. Pocisk nie trafił w rosyjską maszynę, za to w dom w Wyrykach już jak najbardziej! Całe szczęście, że zapalnik się nie uzbroił. Ewentualnie wadliwie nie zadziałał – tego nie wiemy. A dlaczego tak wspaniałe cacko nie trafiło w cel? Podobno przyczyn może być wiele, jak mówi pewien ekspert, z błędem pilota włącznie. Hm, znów możliwy błąd pilot - to już zakrawa na epidemię. Natomiast jeśli to wada sprzedanego nam produktu, wtedy jeszcze gorzej. Zagrożenie wojną i konieczność zakupów nowoczesnego uzbrojenia zdziera Polakom z grzbietów ostatnią koszulę, a pożyczki spłacać będą dłużej od suwerenności ich państwa, przynajmniej w jego znanych obecnie granicach. No a gdyby wyszło na to, że sprzedano nam szmelc?… Przecież w czasie II wojny światowej Amerykanom zdarzało się zatopić dwa swoje okręty podwodne własnymi torpedami lub budować je w wersji niewybuchającej.
A teraz pomyślmy, co by się stało, jeśli nie byłby to nieuzbrojony dron, a rosyjski samolot myśliwsko-bombowy, a jego celem jakiś ważny obiekt w Polsce, na przykład siedziba PO. Dopada go polski myśliwiec F-16 i wystrzeliwuje rakietę AIM-120. Ta nie trafia, za to ogłupiały pocisk eksploduje w domu szefa MON, Kosiniaka-Kamysza. Kosiniak ginie na miejscu, natomiast rannemu Kamyszowi udaje się wydostać z ruin z przygotowanym wcześniej plecakiem i wyjechać w tygrysim przebraniu jak najdalej? Do…Rumunii? E tam, żartowałem – na antypody, czyli do Nowej Zelandii. Kilka chwil później rosyjska bomba spada na siedzibę PO, gdzie pod gruzami giną Tusk, Sikorski, Kierwiński, Siemoniak, Arłukowicz i inni. Ech, rozmarzyłem się, bo byłoby to najszczęśliwsze pudło w dziejach polskiego oręża.
Ale żarty na bok. Śledztwo w sprawie wystrzelonej rakiety może się toczyć, niemniej już teraz należałoby zdymisjonować osobę, która wydała rozkaz odpalenia drogiego pocisku do styropianowego i - co można było przewidzieć – nieuzbrojonego drona. Ale to nie tak, nie w tych tragicznych czasach plemiennych wojen. Dziś trzeba znaleźć właściwego winnego, na przykład Macierewicza lub Błaszczaka. Na pohybel im!
Przypatrując się tym kilku przypadkom uświadamiam sobie, jak moje chłopięce wyobrażenia o polskich dowódcach i ich fachowości, o patriotyzmie i zaletach wyszkolenia polskiego żołnierza oraz do dziś świetnemu przygotowaniu polskich pilotów odbiegły od rzeczywistości. No więc do dziś to może już nie, do wczoraj – tak. A dlaczego? Może powodem jest to, że była to inna Polska rodząca innych ludzi. Tyle że czasy wojny i późniejszych społecznych eksperymentów wycięły niemal doszczętnie dorodny las szlachetnych dębów, pozostawiając lichą buczynę i trujący Barszcz Sosnowskiego. A te nie pozwolą odrodzić się dębom, o nie!
Cóż, jakże pasuje do tych refleksji znany cytat z Wesela: “Ptak ptakowi nie jednaki, człek człekowi nie dorówna, dusa dusy zajrzy w oczy, nie polezie orzeł w gówna.” Taa, ptak ptakowi nie jednaki… I na pewno nie polezie, ale dlatego, że już go nie ma. Orła znaczy. Zostały wrony. No i wróble – weseli pojadacze końskich odchodów.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo