Jest to serial niezwykle sprawnie zrealizowany, dzięki bogatej i historycznie zgodnej scenografii przenoszący nas bez zastrzeżeń w odległy okres, przekonywująco zagrany i bawiący oko kolorystyką wnętrz i strojów z epoki. A to wszystko powoduje, że wyłączając mózg możemy z niekłamanym zadowoleniem oglądać nieskomplikowaną, lecz cieszącą oko historyjkę
Taka scenka: piękna balowa sala gdzieś w Nowym Yorku z okresu fin de siècle, pełna światła i kolorów, a na jej parkiecie wirują w rytm walca tańczące pary. Obrazek znany z innych filmów? No tak, na przykład z ,,Wojny i pokoju”, ,,Damy kameliowej” i dziesiątków innych, więc przywykliśmy do tego, że dziewiętnastowieczne elity uwielbiały się bawić. I niby wszystko się zgadza – pięknie ubrane damy i tacyż panowie, z których każdy – tu powołam się na puszkinowskiego ,,Onegina”- Ostriżen po posliedniej modie, Kak dandy londonskij odiet”, czyli ostrzyżony według ostatniej mody i ubrany jak londyński elegant. Ale coś tu się nie zgadza, coś, mimo scenograficznej precyzji, odstaje od historycznego oryginału. Co to może być? Co?…Ależ no tak, oczywiście – przecież wszyscy na tej roztańczonej sali są przedstawicielami czarnej rasy. I w tym momencie zakłamano-dziwaczny mariaż znanych faktów z filmową fikcją powoduje, że, mówiąc Siarą, cały przetykany politpoprawnością afroamerykański glamour w pi*zdu. I film też w pi*du - w części historycznego przekazu rzecz jasna.
Opisywany moment można wyłowić z końca trzeciego sezonu znanego amerykańskiego serialu ,,The Gilded Age”, czyli ,,Pozłacany wiek”, emitowanego na platformie HBO. Samą nazwę filmu zapożyczono od Marka Twaina, a odnosi się ona do okresu po wojnie secesyjnej, obejmującego lata 1870-1890, a więc ery wielkiej i mocno przyśpieszonej industrializacji Ameryki, a wraz z nią bogacenia się sfer przemysłowców i finansjery. Jednak za błyszczącą, pozłacaną fasadą wznoszonej budowli nowego imperium, za przepychem otaczającym rodzące się fortuny skrywa się korupcja i gigantyczne przedziały zamożności, oddzielające świat blichtru od świata nędzy. A jak nam pokazano również świat przepychu białego od świata przepychu czarnego, przy czym ten ostatni de facto nie istniał.
Sama idea filmu zrodziła się w głowie Brytyjczyka Juliana Fellowsa, twórcy wcześniej cieszącego się wielkim powodzeniem u widzów angielskiego serialu ,,Downton Abbey”. No a skoro ta sama osoba stała się pomysłodawcą, scenarzystą i producentem ,,Pozłacanego wieku”, zatem mamy pisaną przez kalkę opowieść, z tym że dostosowaną do amerykańskich realiów, a raczej niby-realiów. Jest więc ,,góra”, czyli zamieszkujące górne partie bogatych domów elity pieniądza - starego i nowego, oraz ,,dół”, to znaczy żyjącą w suterenie służbę. I tu od razu wejdę w temat: w żadnym z bogatych domów białej arystokracji pieniądza, a w filmie bywamy przynajmniej w kilku z nich, nie odnajdujemy ani jednego czarnego lokaja, praczki, pomywaczki, kucharza czy stangreta, co w tamtych latach do rzadkości przecież nie należało, lecz dziś świadczyłoby o poniżeniu Afroamerykanów. Ale owszem, służby w wersji czarnoskórej występują, jednak tylko w domach… Aż strach powiedzieć, bo czarnej arystokracji. Albo czarnych elit, ludzi bogatych i niekiedy wykształconych, przynajmniej w osobach młodszych przedstawicieli potomków niedawnych niewolników, którym trzy dziesiątki lat wcześniej podzwonne wybijały krepujące łańcuchy współtowarzyszy niedoli. Czasy po wojnie secesyjnej jednak z lekka przyśpieszyły i następne młode pokolenia Afroamerykanów zdobywały już wiedzę na Uniwersytecie Howarda, uczelni dla nich założonej, której amerykański generał Oliver Howard był fundatorem i stąd jej nazwa.
No dobrze, ale nie wskazywało to jeszcze, że dwadzieścia kilka lat od skasowania niewolnictwa, w Nowym Jorku wylęgły się niczym grzyby po deszczu murzyńskie fortuny. I że te fortuny, przybierające lustrzane odbicie świata białych, dzieliły się na tę ,,lepszą” murzyńską arystokrację, pogardzającą ,,gorszymi” czarnymi elitami nowego pieniądza do tego stopnia, że małżeństwa ,,lepszych” czarnoskórych z ,,gorszymi” uchodziłoby w tamtych czarnych sferach za mezalians. A zatem mamy wytworzenie się wśród nowopowstałych murzyńskich elit tych samych zjawisk kulturowych, które towarzyszą światu białych ludzi. Obserwujemy więc te same mechanizmy społeczne, te same postawy i te same typowe dla obu światów zjawiska w rasowym obszarze bogatych ludzi białych z białą służbą i ludzi czarnych ze służbą czarną. W tym dwubiegunowym mieście jedynym łącznikiem pomiędzy obu środowiskami, które w filmie się nie przenikają, jest postać czarnoskórej Peggy Scott, córki bogatego właściciela apteki obsługującej afroamerykańską społeczność, jednak nie tak bogatego, a co więcej wyzwolonego niewolnika, by zaspokoić wymagania matki murzyńskiego doktora, który z Peggy, że tak powiem mają się ku sobie.
Czy w tamtych czasach byli bogaci przedstawiciele Afroamerykanów? Byli, nikt temu nie zaprzeczy, ale nie tworzyli czegoś, co określilibyśmy mianem wpływowej czarnoskórej kapitalistycznej klasy. No dobrze, a czy były afroamerykańskie elity intelektualne, często wywodzące się z klasy kapitalistycznej lub wzajemnie się z nią przenikające? W zasadzie poza jednostkowymi przypadkami możemy uznać, że nie, a mam na myśli elity jako centra polityczne czy artystyczne, wyznaczające nowe trendy i skupiające ludzi wpływowych o ustalonej renomie w swojej dziedzinie działalności. Pytam, bo elity jako sfery czy grupy mają siłę oddziaływania politycznego i społecznego, natomiast jednostki raczej nie. Dlatego trzeba było poczekać kolejne sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat od czasów pokazywanych w serialu, by elity te, wspierane przez część intelektualnych elit świata białych, zerwały w Ameryce oficjalne łańcuchy rasizmu, choć sam rasizm jako zjawisko w postaci trendu myślowego określonych środowisk nadal jest obecny, choć raczej ukryty z uwagi na jego prawne prześladowanie.
Jest więc to serial niezwykle sprawnie zrealizowany, dzięki bogatej i historycznie zgodnej scenografii przenoszący nas bez zastrzeżeń w odległy okres, przekonywująco zagrany i bawiący oko bogatą kolorystyką. A to wszystko powoduje, że wyłączając mózg możemy z niekłamanym zadowoleniem oglądać nieskomplikowaną, lecz cieszącą oko historyjkę. Ostrożnie jednak z tym wyłączaniem mózgu, bo zwiedzeni feerią barw kobiecych kreacji i wystroju drogich rezydencji możemy ulec politpoprawnej propagandzie. Ta bowiem nachalnie popycha butem w głąb naszej świadomości opowieść o bytach dwóch rasowo różnych nowojorskich mikrokosmosów, żyjących niejako równolegle do siebie, nieprzerastających się i wzajemnie, o dziwo!, nieskolidowanych. Przy czym podobnych we wszystkim, przeżywającym te same sukcesy i życiowe rozterki, a jedynym różniącym je szczegółem jest kolor skóry, tyle że to przecież ani mankament, ani grzech - odczytujemy tezą, pod którą realizowano serial, z sezonu na sezon natrętniej.
Dziś dla wielu z nas to faktycznie szczegół, dla innych, zwłaszcza w tamtych latach, to być albo nie być, czyli skazanie na sukces lub życiową klęskę - i to zaraz po urodzeniu. Dlatego nierealne sceny balu czy wyjazdów murzyńskich elit do letnich rezydencji w Newport, choć na pewno wytyczają kierunek przyszłego nauczania i widzenia historii oraz oficjalną linię polityczno poprawnej propagandy, dziś jeszcze trudne są do zaakceptowania. I mimo że jutro to nic innego jak dziś, tyle że trochę później, to czasem te dwa dni dzieli przepaść w postrzeganiu świata i wytyczania mu nowych kierunków rozwoju.
---------------------
Pozwoliłem sobie zaczerpnąć tytuł tego felietonu ze wspaniałego filmu Jeana-Jacquesa Annaud, pochodzącego z roku 1976, bo niezwykle celnie pasował mi do kadrów zaproponowanych nam w serialu: obrazów dwóch światów, czarnego i białego, ujętych w kolorystyce wnętrz i strojów okresu pozłacanego wieku. Byle ten kalejdoskop barw nie pomógł nas otumanić.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo