To jest właśnie to. Coś, co lubię, co wręcz uwielbiam, co jest najlepszą częścią podróżowania. Zarazem coś, co można też znaleźć nie ruszając się z domu. To ludzie. Ludzie inni, ale podobni. Myślący, ale nie schematami. Ale jednocześnie będący ofiarami schematów w sferach, o których wiedzą niewiele. Tyle, że mają świadomość miałkości swojej wiedzy, są gotowi słuchać i wyzbywać się schematów.
To najkrótszy opis rozkręcającego się wciąż spotlkania couchsurferów w helsińskiej knajpce. Gadałem już nawet z trojgiem Finów, którzy zresztą stanowią tu większość, ale tylko arytmetycznie. Kulturowo są w cieniu mieszanki kultur wszelkich. Dominuje angielski, gdzieniegdzie słychać rozmowy po fińsku, szwedzku, niemiecku i francusku. Aż mi się trochę języki pomieszały i wsadziłem kilka francuskich słów do angielskich fraz. Wszystko jedno zresztą.
Gadałem z lekko już podpitym, ale przesympatycznym Angolem z Manchester; z wielkiej urody Mulatką nieznanego mi pochodzenia, urodzoną i mieszkającą w Hannoverze; z przybyszką z Tuluzy, która mieszka tu czas jakiś i wciąż nie wyobraża sobie, że mogłaby kiedykolwiek nauczyć się fińskiego; wreszcie z uroczą Czeszką w uroczym niebieskim berecie, która przyjechała tu w ramach Erazmusa i nawet nie zamierza uczyć się fińskiego. I mam sobie za zasługę, że chyba poszerzyłem trochę ich wiedzę o Polsce, a przynajmniej wyjaśniłem, że żaden niedźwiedź od dawna u nas nie rządził.
Tylko dlaczego, gdy tylko się już z kimś zaprzyjaźnię, owego kogoś porywa moja córa? Dlaczego wszyscy tak chwalą jej angielski, jej obycie, jej podejście do życia - jakby chcieli powiedzieć, że starcy mego pokroju powinni ograniczyć się do materialnego wspierania podróży mego potomstwa?
Inne tematy w dziale Rozmaitości