Think tanki partyjne uważam za utopię, a próby wprowadzenia za pomocą prawa mechanizmów, które gdzie indziej są elementem obyczaju i tradycji, są charakterystycznym rysem peryferyjności. Jeśli ma to być próba ucywilizowania polskiej polityki, to nie tędy droga.
Think tanki to część otoczenia polityki wynaleziona w zupełnie innym niż wschodnioeuropejski świecie. Toteż zasadnicza różnica jest różnicą samej polityki: w świecie anglosaskim – pełnym instytucji pośredniczących, uczestniczących w polityce, lecz nie będących częścią samej władzy – instytucje analityczne mają swoje trwałe miejsce. W naszej części świata polityka jest bardziej „naga”, pozbawiona tradycyjnych sfer neutralności. Ba, często zwalczająca je zażarcie lub przynajmniej próbująca je ograniczyć.
W naszym świecie think tanki finansowane z pieniędzy partii politycznych to aberracja systemowa, która szybko zostanie zlikwidowana. Wprawdzie będą istnieć, ale szybko staną się częścią aparatu partyjnego lub jakiejś koterii, na tej samej zasadzie co cała reszta dóbr podporządkowanych partiom – lokali, finansów, gazet czy innych tego typu przedsięwzięć. W tym sensie pomysł na prawnie zadekretowane partyjne think tanki można rozumieć jako próbę naśladownictwa, zapożyczenia z innego kręgu kultury politycznej – operacja taka ma ograniczony sens, jeśli nie weźmie się pod uwagę konieczności dostosowania „pożyczki” do realiów miejscowych.
Think tanki partyjne uważam więc za utopię i nie sadzę, by mogły one odegrać jakąkolwiek poważną rolę w polskiej polityce. Albo inaczej: taką rolę mogą odegrać, ale w sposób zupełnie odmienny od swoich zachodnich odpowiedników – jako centra propagandowe partii, wplecione wyłącznie w bieżącą walkę polityczną. W takim pojęciu spodziewanie się po nich profesjonalizmu powściągającego partyjniactwo należy oczywiście uznać za złudzenie. Podobnie rzecz ma się z odbiorcami produktów think tanków – powinni to być w pierwszym rzędzie dziennikarze i liderzy opinii, a wobec postępującego zidiocenia tego zawodu i nasilającej się „choroby plemienności” politycznej, jaka ogarnęła znacząca część mediów, nie bardzo wiadomo, kto miałby być odbiorcą owej profesjonalnej wiedzy.
Pytanie więc powinno brzmieć: co jest celem takiego pomysłu? Jeśli ma to być próba ucywilizowania polityki w Polsce i wymuszenia na niej powagi oraz większej merytoryczności, to chyba nie tędy droga. Próby wprowadzenia za pomocą prawa mechanizmów, które gdzie indziej są elementem obyczaju i tradycji, są charakterystycznym rysem peryferyjności, a symbolicznym aktem założycielskim takiego postępowania jest carski ukaz zmuszający bojarów do golenia bród. Możliwe do przeprowadzenia, ale za tym musi stać władza na tyle silna, by to brutalnie egzekwować. A to nie jest przepis na doskonalenie liberalnej demokracji. Jeśli zaś celem miałby być rozwój sektora analitycznego i wplecenie go w system podejmowania decyzji w państwie – szczególnie wobec gołym okiem widocznej słabości administracji państwowej – to zacząć należało by od innego projektu. Mianowicie prawnego wymuszenia na organach władzy ogłaszania przetargów na usługi analityczne i równoczesnego prawa opinii publicznej do zaznajamiania się z efektami. Taki transfer państwowych pieniędzy pozwoli na stworzenie rynku think tanków o wiele trwalej zakorzenionych w systemie niż tylko poprzez partie polityczne. Ale czy to jest możliwe i na jakich warunkach, to już zupełnie inna opowieść, nie dotycząca zmian w ustawie o finansowaniu partii politycznych.
* Bartłomiej Sienkiewicz – analityk i publicysta. Współtwórca Ośrodka Studiów Wschodnich i jego wieloletni dyrektor ds. programowych. Na początku lat 90. członek kierownictwa Urzędu Ochrony Państwa. Od 2002 roku kieruje własną firmą doradczą, specjalizującą się w energetyce i ocenie ryzyka niefinansowego.
** Tekst ukazał się w dziale "Temat tygodnia", w "Kultura Liberalna" nr 191 (36/2012) z 4 września 2012 r.
Inne tematy w dziale Polityka