Niedziela. Wychodzę z Bożej cerkwi na Boży świat. Przed świątynią kłębi się tłum ludzi w odświętnych strojach. Uśmiechają się do siebie, podają sobie ręce, przeczesują włosy kopiastymi dłońmi i głaszczą dzieci po główkach. Mrużą oczy, bo razi. Pięknie słoneczna ta ostatnia niedziela września. Odrywam się od przycerkiewnego winogrona wiernych i idę w górę wsi, a po głowie coraz bardziej natrętnie chodzi mi ta myśl - a może jednak konwersja?

Prawosławna liturgia jest czytelna niezwykle, że aż trudno nie dostrzec, w którym momencie Chrystus naucza, kiedy przybijają Go do krzyża, kiedy umiera i wreszcie kiedy zmartwychwstaje. Cały czas w uszach dźwięczy mi śpiew, przed oczy wraca blask ikon i gesty kapłana, gesty ludzi. Gesty, gesty, gesty. Gestom nie ma końca. Znak krzyża, jeden, drugi, trzeci. Pokłon, głowa niemal styka się z deskami podłogi i znów melodyjny znak krzyża od czoła, przez serce i oba ramiona. Pokłon. Gesty. Im łatwo zarzucić pustkę. A słowu? O puste słowa potykam się codziennie. "Kocham cię", to jedna z najczęściej używanych fraz, która nie zawiera w sobie treści, a druga to "jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Bo wszystko, ale to wszystko można zrobić mechanicznie, wyklepać pacierz, formułkę, uklęknąć, bić pokłony, całować Pismo Święte i usta dziewczyny. By czyn miał sens, to coś musi za nim stać, coś musi drgnąć, tam wewnątrz. Ale czy ja chcę, by drgnęło? Господи помилуй мя, Господи помилуй.
Myśli się kłębią, buki szumią, droga się ciągnie. Dochodzę do schroniska na Małastowskiej. Kultowa, pociągana za sznurek winda-półeczka wymienia mamonę na żarcie i napitki. Góra-dół, góra-dół. Obsługa jak zwykle tajemniczo niewidoczna, kontakt tylko głosowy. Ktoś w tym Hadesie gotuje, smaży, piecze i przypieka. Wystarczy tylko krzyknąć w czeluść, położyć pieniądze a w trymiga ruchoma półeczka zjedzie i wiedzie. Zabieram zimną butelkę i wychodzę. Na zewnątrz sobie siadam, kanapki robię. Przytykam szyjkę do ust i powoli wciągam ciecz, która za chwilę schładza przełyk. To ostatnie miejsce, w którym ją czuję. No może niezupełnie ostatnie, bo przy większej ilości wypływa na policzki i niczym spienione morze leniwo zaczyna szumieć w głowie. Ładnie jest, ciepło i spokojnie. A pójdę se, pójdę tak do Uścia. Przez Przysłup i Nowicę se pójdę. Zaraz wstanę i pójdę -
Ей, вишколили мене в Усьцю,
Гей, жодній дівці не пропущу.

Zara! a skąd tu się wziął asfalt?! No przecież jeszcze DZIEWIĘĆ lat temu go nie było, pamiętam. Pamiętam, że tu, pod tym drzewem robiłem zdjęcie W., mojemu synowi. Stał o tutaj, nad jego głową widoczny był szlak. Tak mi zależało, żeby nad nim były te trzy paski turystycznego szlaku, to miał być dowód, że byliśmy, bo przecież nie byłem pewny, czy pojedziemy jeszcze kiedyś w góry, tak na łażenie. No i wtedy nie było tu jeszcze asfaltu, wtedy, te OSIEM lat temu, nie było tu asfaltu. Ale to nie chodzi o czarno-granatową gładką drogę do najpiękniejszych i najbardziej ukrytych siół Łemkowszczyzny, tylko o to, o czym tak bardzo pragnę zapomnieć - że po raz ostatni to nie byłem tu piętnaście lat temu. Kłamałem. Ja tu bywałem i potem, wiele razy potem, nie włócząc się co prawda po górach, ale bywałem. I o tym właśnie tak bardzo chciałem i nadal chcę zapomnieć.
Uście, niegdyś Ruskie dziś Gorlickie. Tablica tylko polskojęzyczna, choć ktoś mi mówi, że wójt jest Łemkiem. Ostatni raz byłem tu - niestety - przed SIEDMIOMA laty (historię można było zmieniać tylko w "1984" Orwella lub w stalinowskiej Rosji). Byliśmy wtedy razem (w obu znaczeniach tego słowa) w poczciwej restauracji "Homola", a W. kręcił się w te i we wte, i nagle poszedł do tej głównej sali, gdzie się siedzi, pali i piję, gdzie teraz siedzę ja. Kurde! jak to dobrze, że się tu zalazłem, bo inaczej, to by mi się ta knajpa zawsze kojarzyła z nią. Oj wezmę se szybciutko pięćdziesiątkie bo zwątpię.

Nic się nie zmieniło w sztandarowej restauracji Uścia, nawet właściciel - "Homola" wciąż należy do Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska, a w karcie wciąż figurują moje ulubione ruskie. Tylko lanego grybowskiego piwa już nie ma. Przyglądam się towarzystwu. Chłopaki przekomarzają się ze sobą, jeden z nich wsadził butelkę do tylnej kieszeni spodni
- Wyciągnij flaszkę, bo wieśniacko to wygląda.
- Ch***, w końcu ze wsi jestem.
Śmiech. Obok mnie starsi panowie przepijają do siebie, mruczą nad kieliszkami. Wznoszę ich zdrowie, bo to nieobyczajnie wychylić pięćdziesiątkę w pojedynkę. Zdziwili się, ale już siedzimy razem przy stoliku, gadamy o tym i owym. Spokojne niedzielne popołudnie w prawdziwie męskiej knajpie. To mój ostatni dzień na Łemkowszczyźnie. Jutro wracam. Koniec jesiennych wakacji. Rozglądam się zadowolony, kończę pierogi. I jeszcze jedna pięćdziesiątka, to pan postawił - pana zdrowie!... Ale ale - nagły dysonans przywraca mnie w krainę trzeźwych - co w TYM miejscu robią TE dwie dziewczyny? I ponownie dobiegają mnie ostrzegawcze słowa bogini Kirke:
Dalej ostrów Trynakii trafisz: tam na łące
Do boga słonecznego stada należące
Pasą się; jest stad siedem owczych, siedm wołowych,
A w każdym po pięćdziesiąt; nigdy liczba owych
Nie zwiększa się, nie zmniejsza. Dwie nimfy je pasą:
Lampetia z Faetusą, obie cudne krasą.
(...) Jeśli, na powrót pomny, oszczędzisz te trzody,
To wrócisz, chociaż nędzarz, do swojej zagrody. (przekł. Lucjana Siemieńskiego)
Jej… A ja nie oszczędziłem krystalicznie czystych pięćdziesiątek, wypiłem je jednym duszkiem, jednym duszkiem...
* * *
Wracam. Ale czy możliwy jest powrót tak po prostu? że się wsiada do pociągu i jedzie? O nie. Powrót nigdy nie jest prosty, albowiem nad powracającym ciąży klątwa Polifema. Ja jeszcze nie wiem, że z dworcowej kebabiarni w K. wyłuska mnie znajomy, że odjadą mi wszystkie autobusy, że pociągi InterCity będą za drogie, że usłużni cicerone poprowadzą mnie nocą przez książęce miasto P., że zgubię dokumenty, że...
Ale nim to wszystko nastąpi jadę pociągiem z Grybowa i myślami jestem już w zapowiedzianej przez Kirke Przyszłości, kiedy to moja ukochana Jesień pokaże jeszcze jedno ze swych wielu cudownych oblicz. I już w marzeniach idę rudym, rudym lasem, a zmrożone liście chrzęszczą pod nogami. Przede mną ucieka sarna, towarzyszu mój. A jedyni ludzie, których mijam, to żołnierze Wielkiej Wojny spoczywający na leśnych cmentarzach. Wszędzie płoną znicze. Cerkiewne kontury wychodzą zza pozbawionych liści drzew. Zmrok zapada szybko za szybko i robi się zimno. A ja oczami wyobraźni idę i idę, i podśpiewuję, i klnę, i uśmiecham się do świata, i nigdy nie mogę dojść do celu. Nawet jak wracam to nie wracam. A Penelopa wciąż odgania się od zalotników. Ale kiedyś do Ciebie dotrę, obiecuję, obiecuję, obiecuję...
KONIEC
[wrzesień/grudzień MMIX]
__________
W poprzednich odcinkach:
Jesień, moja miłość [EtnoDziennik łemkowski - prolog]
I nieoczekiwanie nadeszła Jesień. I rozwiewa wszędzie po drodze swoje feromony. Wyczuwam w powietrzu Jej woń, która w dzieciństwie kojarzyła mi się z powrotem do szkoły i pierwszymi klasówkami…
Wokół Warhola [EtnoDziennik łemkowski - cz. 1]
Skwar nie do zniesienia, a to już przecież Jesień astronomiczna się zaczęła. Słońce wisi nad równikiem i z każdym dniem odchodzi coraz bardziej na południe. W kieszeni brzęczy mi garść drobniaków - to trzydzieści eurocentów, za które nawet na Słowacji nie kupi się piwa w karczmie, choćby małego, maciupciego...
Milan [EtnoDziennik łemkowski - cz. 2]
- Ой хую, хую, на що те годую... - odzywa się nagle Milan pomiędzy wódkami. Nie jest to język salonowy, ale każdy mężczyzna opuszczony przez kobietę mógłby wziąć te słowa za dewizę...
Między bukami [EtnoDziennik łemkowski - cz. 3]
Idę przez las. Powoli wlokę się pod górę. Wprost na mnie, kołysząc się na boki, zmierza ciągnik z wielkim balem drzewa. Usuwam się na bok...
Czas Zyndranowskich Syren [EtnoDziennik łemkowski - cz. 4]
Wychodzę na ryneczek w Jaśliskach. Tu czas zatrzymał się w miejscu. Drewniane wiejskie chałupy, w których znalazły schronienie sklepy. Jakbym wszedł do środka, to pewnie spojrzałby na mnie pejsaty Żyd - Czemu pan szanowny jemu życzy?...
Hyrowa i stare Kąty [EtnoDziennik łemkowski - cz. 5]
Przystanek autobusowy. Otynkowana wiata, a przy niej betonowy słupek, z którego odłazi brudnożółta farba. Na jego szczycie od kilkudziesięciu chyba lat trzyma się dzielnie okrągła tabliczka stylizowana na kierownicę z trzema literami: PKS...
Od wschodu do zachodu [EtnoDziennik łemkowski - cz. 6]
Jutrzenka budzi mnie lodowatymi pieszczotami. Chcąc nie chcąc wystawiam głowę spod pałatki - nad dolinami białe kożuchy mgły...
Inne tematy w dziale Kultura