A kiedy przychodzi jesień,
w lewej kieszeni żakietu
chowam czasami wiersze,
a czasem całych poetów.
Chociaż na przykład Słowacki,
mimo że wiotki, niewieści,
był jednak wielkim poetą,
no i by się nie zmieścił
i by wystawał górą,
tu ręka, a tam noga
i znowu by zaczął wzdychać
- że mu smutno - do Boga.
Inni by też marudzili,
na przykład taki Neruda
pewnie by wolał kieszeń
na pośladkach lub udach.
Z pewnością jakieś minusy
znalazłby monsieur Baudleaire:
że kieszeń jest nie dość brzydka
lub choć dziurawa jak ser.
Mogłoby być jeszcze gorzej,
bo dajmy na to Petrarka
wciąż by rozpaczał za Laurą
i całą kieszeń posmarkał.
Wisława by przyszła z kotem
oraz kobiałką cebuli,
więc żakiet musiałabym wietrzyć
i chodzić w samej koszuli.
Leśmian naręcze malin
by przyniósł i mnie podrapał,
Broniewski zaś by obalił
pół litra i strasznie chrapał!
Więc chowam tylko tych cichych
i nieznanych nikomu -
nie gniewaj się, księże Janie,
i za ich dusze się pomódl
***
A tam gdzie krawiec wszył kieszeń
jest miła krągła rzecz
i jeden poeta wyjść nie chciał,
choć już mówiłam: idź precz!
Poeci nie ważą dużo,
no ale bez przesady
Człowiek by musiał zjadać
codziennie ze trzy obiady
by unieść ich wszystkie smutki,
zdumienia i zachwyty
i człowiek bardzo by przytył.
Więc ich przygarniam na chwilę,
ot, by poigrać z jesienią,
zimny nos ogrzać i dłonie,
i serce pod kieszenią.
Wierszyk ten dedykuję niektórym poetom poznanym na s24 :)