Przetarłem oczy, bo nie mogłem uwierzyć: w telewizorze dziarsko podskakiwała gromada górali, ale za tło nie służył Giewont, czy kaplica Witkiewcza, ale samoloty (bodajże dreamlinery) pomalowane w narodowe barwy.
Lubię samoloty, lubię narodowe barwy, lubię górali, ale podane razem tworzą mieszankę szokową, z której niełatwo się otrząsnąć. Wiem, o czym myślicie: za sceną był ekran, na którym wyświetlano stosowne obrazki i po chwili górale tańczyli już na tle znanym z Janosika. Też tak myślałem, ale nie. Na swoją galę stulecia niepodległości LOT udostępnił autentyczny hangar z widokiem na rzeczone odrzutowce. Przebrana w ludowe stroje orkiestra cięła od ucha a górali po chwili zastąpiły urodziwe Ślązaczki (i Ślązacy). Kamera najechała na życzliwie zainteresowanego premiera Glińskiego, który najwyraźniej nie podzielał mojego szoku, a w każdym razie go nie okazywał. Ekrany owszem, były po bokach i pokazywały jakieś łowickie wycinanki.
W tym momencie nie zdziwiłaby mnie nawet para małych krakowiaków, która w filmie Miś uświetniała wręczenie paszportu węglarzowi Paluchowi.
To kolejna Gala, po Narodowej Gali Boksu, która zostawia mnie z opadniętą szczęką.
"Specjaliści od śpiewu i mas" obecnej ekipy dorównali już, a bodaj czy nie prześcignęli fachowców od czekoladowego orła.
W dodatku nieżyczliwi (któż ich nie ma) jątrzą, że dreamlinery ściągnięto na galę odwołując zaplanowane i sprzedane loty.
Lot odleciał i to w kosmos, akurat w rocznicę lotu Hermaszewskiego, a wraz z nim zawsze gotowa TVP.
Inne tematy w dziale Polityka